Był idolem nie tylko chicagowskiej, ale całej amerykańskiej Polonii na przełomie lat 80. i 90. Postacią, z którą utożsamiał się wręcz każdy polonus, wszak jego szalenie błyskotliwie rozwijająca się kariera była pozytywnym potwierdzeniem hasła: Polak potrafi! Gdy w sierpniu 1988 roku wylądował na chicagowskim lotnisku O’Hare, niemal pierwszymi słowami, jakie wypowiedział była deklaracja o zdobyciu tytułu zawodowego mistrza świata. Przyznam szczerze, iż wśród czterech osób witających Marka na Ziemi Waszyngtona ta trochę buńczuczna zapowiedź wywołała może nie irytację, jakkolwiek na pewno pewną konsternację. Niemniej nikt nie lekceważył słów już amatorskiego mistrza świata, który ruszał właśnie na podbój Ameryki. Niewiele ponad rok później Piotrowski zdobył profesjonalny tytuł championa globu! Po kilku latach oszałamiającej kariery – nagle wszystko się załamało. Począwszy od sportowej kariery, poprzez sprawy małżeńskie, a skończywszy na kłopotach zdrowotnych. Skruszony i schorowany “Punisher” – bo tak brzmiał jego ringowy pseudonim – wrócił do kraju. Wydawało się, że czas Piotrowskiego nieodwołalnie minął i nasz niegdysiejszy bohater pójdzie w zapomnienie. Tymczasem Marek nie poddaje się, a jego życiowa deklaracja “Wstań i walcz!” każe mu cały czas udowadniać sobie i światu, że tak naprawdę ostatniej, najważniejszej dla niego walki, jeszcze nie przegrał…
Leszek Pieśniakiewicz
meritum.us
Co robi teraz Marek Piotrowski możemy się dowiedzieć z interesującego materiału, zamieszczonego na łamach ekskluzywnego magazynu dla mężczyzn “MaleMEN”. Oto fragmenty.
To nie jest bohater z komiksu. Choć tak mogłoby się wydawać: dziewięciokrotny mistrz świata w kick-boxingu, jedyny Polak w historii, któremu udało się tyle osiągnąć w tym sporcie. Legenda sportów walki. Osiągnął wszystko, co można było osiągnąć. I zachorował.
Siedem lat temu postanowił wrócić do Polski. Nie walczył w ringu od 1996 roku – siadło mu zdrowie. Ale został w Stanach, bo tam mieszka jego syn. To znaczy myślał, że syn. Jadąc na jego siódme urodziny w czerwcu 2001, usłyszał od matki chłopca: “to nie jest twoje dziecko”. Nie wierzył. Kochał tego małego. Zażądał badań DNA. Potwierdziły wersję matki. W lutym 2002 roku wylądował na Okęciu. Serce mu pękło.
O jego życiu niejeden chciałby zrobić film. Fabularny, kasowy, z gwiazdorską obsadą. Bo jego historia to kinowy samograj. Tyle że Marek Piotrowski nie chce fabuły o sobie. Za dużo dzieje się u niego teraz, a to co było – zostało już opisane w książkach, artykułach, sfilmowane w głośnym dokumencie Jacka Bławuta “Wojownik”. Zresztą jego przeszłość wciąż jeszcze się mieni: co było jak zadra, dziś daje mu siłę. Co wydawało się piękne i niezniszczalne (“dopóki śmierć nas nie rozłączy”) – okazało się najbardziej złudne.
Dziś trenuje chłopaków i trochę starszych chłopaków (tych po “40”) w klubie, który sam założył i sam prowadzi. Ściślej mówiąc, założyło stowarzyszenie Punisher Gym. Które on założył. Żeby promować kick-boxing i boks w Polsce. Dyscypliny zaniedbane i u nas niedoceniane. Dziś i od zawsze.
(…)
Spodziewałam się spotkać weterana ringów, schorowanego, rozprawiającego najchętniej o stoczonych walkach. Spotkałam pełnego życia czterdziestoparolatka, z którym czas mija szybciej niż bez niego. I który nie obraził się na los, że najpierw dał mu wszystko, a potem wszystko zabrał. – Nie, nie wszystko – mówi. – Dopóki żyjesz, nigdy nie tracisz wszystkiego.
W 1998 roku, kiedy (nieoficjalnie) zakończył karierę, wielu mówiło: jesteś przegrany. – Sorry, ja jeszcze nie skończyłem – odpowiadał cierpliwie.
Znamienne, że nie słyszał takich komentarzy, kiedyRicky Roufus nokautem w drugiej rundzie odebrał mu tytuł mistrza świata (który to tytuł wcześniej Marek odebrał jemu; pewna nieścisłość: stawką pierwszej walki pomiędzy Piotrowskim i Roufusem, w czerwcu 1989 roku, był tytuł mistrza USA – przyp. red.). Nikt nie twierdził, że jest skończony także wtedy, kiedy przegrał w 7. rundzie walkę z mistrzem w najbardziej brutalnej odmianie kick-boxingu, low kick, Robem Kamanem. Wtedy zbierał gratulacje: za postawę, waleczność, mówili o nim: “Brave Heart”. Wszyscy wiedzieli, że Piotrowski ma taką dumę, która nie pozwala mu się poddać. I za to go kochali. Na ringu. A potem jakby o tym zapomnieli. Że ona jest nieodłączną częścią jego samego. Jak ręka, głowa, serce.
W drugiej połowie lat 90. poczuł, że coś niedobrego się z nim dzieje. Był na szczycie, miał za sobą blisko 80 walk, przegrane tylko wspomniane dwie, po stracie tytułu udało mu się odzyskać pozycję. W kick-boxingu osiągnął wszystko, więc postanowił boksować zawodowo. I właśnie kiedy wyglądało na to, że jego życie będzie już doskonale przewidywalne – bo znów wygrywał walkę po walce, pnąc się wyżej i wyżej, zaraz zostałby pewnie mistrzem świata także w boksie, stałby się bezwstydnie bogaty, i tak dalej i dalej. Ówczesny menadżer Marka, Piotr Pożyczka, uznał jednak przed walką o mistrzostwo: czas się wycofać. Bał się o jego zdrowie. – Jestem mu za to wdzięczny – mówi dziś Marek. – To nie była dla niego łatwa decyzja: na stole leżało 250 tys. dolarów. Do wzięcia.
(…)
Zanim wrócił do Polski, trzy lata jeździł na taksówce w Detroit. Wtedy był już sam.
(…)
Joanna Rachoń
Całość na łamach magazynu
“MaleMEN”.
Marek Piotrowski (w środku) ze swoim pierwszym amerykańskim menedżerem Andrzejem Januszem (z prawej) – sierpień 1988 roku w redakcji “Sport Review”.