amerykanskie-wiadomosci10*  Interwencjonizm państwowy w USA wciąż postępuje. Zwolennicy wolnego rynku są coraz bardziej przerażeni. Z kolei radykalni miłośnicy wszelakiej kontroli finansjery biją brawa, bo i nowości w tej kwestii podpierane są populistycznymi hasłami. Prezydent Barack Obama wezwał Kongres do jak najszybszego uchwalenia ustawy o reformie systemu finansowego, która ma zaostrzyć nadzór nad bankami i zwiększyć ochronę ich klientów. W przemówieniu wygłoszonym Nowym Jorku prezydent podkreślił, że kryzys finansowy w 2008 roku, który wywołał światową recesję, spowodowany był brakiem zabezpieczeń przed zbyt ryzykownymi operacjami podejmowanymi przez Wall Street.

– Ważne jest, byśmy wyciągnęli naukę z tego kryzysu, byśmy nie byli skazani na jego powtórzenie. A tak się właśnie zdarzy, jeżeli pozwolimy zmarnować okazję – powiedział, nawiązując do rządowego planu reformy. Polemizując z zarzutami obrońców wolnej konkurencji w sektorze bankowym, Obama zaznaczył, że wierzy w siłę wolnego rynku i w silny sektor finansowy, który pomaga ludziom w zebraniu kapitału, uzyskaniu pożyczek i inwestowaniu oszczędności. – Wolny rynek nigdy jednak nie miał oznaczać samowoli – podkreślił.

Izba Reprezentantów uchwaliła już w grudniu ustawę o reformie systemu finansowego, ale wyłącznie głosami posiadających większość Demokratów. Trwają pertraktacje w Senacie na temat projektu podobnej ustawy. Przewiduje ona powołanie federalnej agencji chroniącej interesy klientów banków, nakazuje bankom posiadanie większego kapitału na wypadek nagłych strat, daje rządowi prawo do tymczasowego przejmowania bankrutujących banków i nakazuje jawność transakcji derywatami – skomplikowanymi i bardzo ryzykownymi instrumentami finansowymi. Spekulacje derywatami opartymi na kredytach hipotecznych były jedną z głównych przyczyn kryzysu sprzed dwóch lat.

Uważa się to za konkretny sygnał, że reforma zyskuje stopniowo poparcie części Republikanów, poprzednio programowo odrzucających wszelkie inicjatywy administracji Obamy. Pozwoli to na rozpoczęcie już w przyszłym tygodniu formalnej debaty w Senacie nad ustawą o regulacji sektora finansowego.

* Kolejne falowanie na Wall Street. Czwartkowa sesja w USA przyniosła niewielkie wzrosty indeksów, a po początkowych spadkach w drugiej części dnia inwestorzy zdołali z nawiązką odrobić straty. W centrum uwagi były problemy Grecji z jej zadłużeniem oraz tym razem generalnie gorsze od oczekiwań wyniki spółek za pierwszy kwartał 2010 roku.

Na zamknięciu Dow Jones Industrial wzrósł o 0,09 proc. do 11.134,52 pkt.
Nasdaq Comp. zwyżkował o 0,58 proc., do 2.519,07 pkt.
Indeks S&P 500 wzrósł o 0,23 proc. i wyniósł na koniec dnia 1.208,67 pkt.

Początkowo giełdy w USA, podobnie jak na innych rynkach, dosyć nerwowo zareagowały na najnowsze informacje o problemach finansowych Grecji, ale prawdopodobnie inwestorzy zdążyli się już do nich przyzwyczaić, bo w drugiej części dnia rynki przystąpiły do odrabiania strat.

Analitycy zwracają jednak uwagę, że w najbliższej przyszłości każda negatywna informacja, w tym również na temat Grecji, może rozpocząć dłuższą korektę, gdyż rynki po dwóch miesiącach nieprzerwanych wzrostów mogą szukać pretekstu do realizacji zysków.

– Dzwoni nam już alarm, przynajmniej w krótkim okresie
– powiedział Steven Goldman, główny strateg rynkowy z firmy Weeden & Co., dodając, że inwestorzy wypatrują powodów do spadków.

Poza kłopotami Grecji cieniem na nastrojach inwestorów kładły się publikowane w czwartek wyniki kwartalne spółek. W poprzednich dniach firmy generalnie pozytywnie zaskakiwały rynek, tym razem jednak pojawiło się kilka rozczarowań.

W górę szły akcje firm deweloperskich, gdyż lepiej od oczekiwań wyglądała w marcu sprzedaż domów na rynku wtórnym. Sprzedaż domów na rynku wtórnym w marcu wzrosła do 5,35 mln w ujęciu rocznym – podało w raporcie Krajowe Stowarzyszenie Pośredników w Handlu Nieruchomościami (National Association of Realtors). W lutym liczba ta wyniosła 5,01 mln po korekcie. Analitycy z Wall Street spodziewali się w marcu wzrostu sprzedaży domów na rynku wtórnym do 5,29 mln.

*  Układ START pomiędzy USA i Rosją został podpisany, jakkolwiek Stany Zjednoczone wcale nie myślą szybko wycofywać się ze swojej długofalowej polityki na Starym Kontynencie. Sekretarz stanu Hillary Clinton na nieformalnym posiedzeniu ministrów spraw zagranicznych państw NATO w Tallinie broniła obecności broni taktycznej w Europie jako części wiarygodnej nuklearnej siły odstraszającej.

Wszelkie redukcje w tej dziedzinie szefowa amerykańskiej dyplomacji uzależnia od redukcji ze strony Rosji, która – jak stwierdziła – posiada znacznie większą ilość uzbrojenia nuklearnego o zasięgu europejskim.

Clinton podkreśliła, że administracja Baracka Obamy pragnie, aby NATO uznało obronę rakietową za istotną misję Sojuszu. Jest to część szerszych wysiłków mających na celu zwalczanie zagrożeń, jakie stanowi broń nuklearna, biologiczna i chemiczna oraz pociski służące do ich przenoszenia.

– Obrona rakietowa i broń nuklearne – powiedziała Hillary Clinton – stanowią uzupełniające się środki odstraszania przed atakiem na USA i ich sojuszników.

Tekst jej rozważań został rozdany podczas prywatnej kolacji wydanej dla przedstawicieli 27 krajów członkowskich NATO w Tallinie.

Na krótko przedtem sekretarz generalny NATO Anders Fogh Rasmussen powiedział, że jego zdaniem amerykańska broń nuklearna odgrywa w Europie żywotną rolę obronną i nie powinna być z niej wycofywana tak długo, jak długo inne kraje utrzymują swą broń nuklearna. – Wierzę, że obecność w Europie amerykańskiej broni nuklearnej stanowi zasadniczą część składową wiarygodnego odstraszania – dodał Rasmussen. Rasmussen podkreślił że Pakt Północnoatlantycki powinien uczynić wszystko, co w jego mocy, aby wesprzeć międzynarodowe wysiłki na rzecz rozbrojenia, wśród nich inspirowane przez prezydenta USA Baracka Obamę.

* Muzułmanie od nieszczęsnego 11 września 2001 roku, czyli ataków islamistów na World Trade Center stanowią w Stanach Zjednoczonych bardzo wrażliwy, a zarazem delikatny temat. Okazuje się, iż nie taki diabeł straszny…

Do tegoż przełomowego momentu muzułmanie żyjący w USA byli świetne zintegrowani ze społeczeństwem. Nie wiadomo dokładnie, ilu muzułmanów mieszka w Stanach Zjednoczonych, ponieważ spisy ludności nie uwzględniają wyznania. Ale szacuje się, że w kraju liczącym 300 milionów obywateli może ich być ok. 6 milionów. Ta społeczność to świat islamu w pigułce. Aż 70 proc. amerykańskich muzułmanów urodziło się za granicą w 80 różnych krajach świata, gdzie obowiązują różne interpretacje Koranu. Jednak zdaniem ekspertów, wolność religijna i tolerancja w USA wykształciły tam umiarkowaną wersję islamu. Muzułmanie świetnie integrują się ze społeczeństwem, a nawet lepiej niż wiele innych grup etnicznych czy religijnych potrafią wykorzystywać szanse, jakie daje im pobyt w Ameryce. Najczęściej są lekarzami, menedżerami i inżynierami. Badania wskazują, że college kończy ponaddwukrotnie więcej muzułmanów (58 proc.) niż wyznawców innej religii (25 proc). W efekcie należą do zamożniejszej części społeczeństwa. Połowa rodzin ma dochód przekraczający 50 tys. dolarów rocznie. Islam jest najszybciej rozwijającą się religią w USA. Co piąty amerykański muzułmanin do niedawna był wyznawcą innej religii.

Jeszcze sto lat temu ten obraz wyglądał zupełnie inaczej. Muzułmanie byli głównie potomkami niewolników z islamskich krajów Afryki, a imigracja z krajów islamskich do USA stanowiła zjawisko marginalne. Dlatego podręczniki historii odnotowują np., że w 1907 roku to Tatarzy z Podlasia założyli pierwszą muzułmańską organizację w Nowym Jorku.

Tolerancja i wolność, jaką muzułmanie cieszyli się w XX wieku, zostały poważnie ograniczone po zamachach z 11 września 2001 roku. Wielu muzułmanów zaczęło wtedy odczuwać nie tylko przejawy niechęci ze strony sąsiadów, ale wręcz prześladowania na poziomie państwowym. Eksperci podkreślają, że islamski ekstremizm to margines, i że to restrykcje i nietolerancja bardziej niż retoryka islamskich ekstremistów mogą się przyczyniać do radykalizacji niektórych wyznawców islamu.

meritum.us, PAP, rp.pl