Na kampanię przed listopadowymi wyborami do Kongresu amerykańscy politycy mogą wydać ponad cztery miliardy dolarów.
Stawka w tegorocznym głosowaniu jest bardzo wysoka, ponieważ Partia Demokratyczna może dostać od wyborców największe lanie od 1994 roku. Jeśli tak się stanie, obóz Baracka Obamy straci kontrolę nad Izbą Reprezentantów, a być może również nad Senatem. Republikanie nie mają jednak gwarancji wygranej. Obie strony dwoją się więc i troją, by zdobyć głosy wyborców.
Korporacje liczą na wpływy
Koszty tegorocznej kampanii liczone są już w miliardach dolarów. Ustanowiony cztery lata temu rekord wydatków – 3 miliardy dolarów, w tym roku z pewnością zostanie pobity. Według szacunków organizacji pozarządowych demokraci i republikanie wydadzą na walkę o głosy 4, a może nawet ponad 5 miliardów dolarów, a więc pięć razy więcej niż na kampanię podczas ostatnich wyborów prezydenckich.
– Rekordowe kwoty wynikają z tego, że to pierwszy rok, w którym nie obowiązują ograniczenia dotyczące wpłat na rzecz partii politycznych – zauważa Craig Holman z Public Citizen, organizacji monitorującej wydatki na kampanię. Owe limity zniósł kontrowersyjny wyrok Sądu Najwyższego, który w styczniu umożliwił anonimowe wpłaty na konta partii politycznych i wspieranie polityków przez różnego rodzaju korporacje i stowarzyszenia.
Dzięki temu republikanie zebrali w zeszłym miesiącu sześć razy więcej pieniędzy niż demokraci. Analitycy Public Citizen szacują, że w październiku mogą uzbierać nawet dziesięciokrotnie więcej niż ich konkurenci.
– Z pewnością będą to najdroższe wybory w historii Stanów Zjednoczonych. Te wielkie pieniądze pochodzą od zwykłych wyborców, ale także od korporacji, związków zawodowych i tysięcy różnego rodzaju grup interesu – tłumaczy „Rz” Dave Levinthal z Centre for Responsive Politics, które monitoruje wpłaty na kampanie polityczne. – To zapewnia korporacjom dostęp do polityków i utrzymywanie z nimi bliskich relacji. Dzięki temu, gdy w Kongresie pojawia się ważna dla nich sprawa, mogą bronić swoich interesów – dodaje Levinthal.
Republikanów, którzy obiecują m.in. przedłużenie ulg podatkowych dla najbogatszych i obalenie niektórych zapisów przyjętej przez administrację Baracka Obamy reformy zdrowia, wspierają m.in. giganci z Wall Street, a także przedstawiciele sektorów medycznego i farmaceutycznego. Amerykańska Izba Gospodarcza oficjalnie ogłosiła, że w tym roku budżet przeznaczony na wspieranie przedwyborczej walki wyniesie 75 mln dolarów, o 40 proc. więcej niż w roku 2008.
Wyrzekają się Obamy
Ponieważ sondaże pokazują jednoznacznie, że Amerykanie są wściekli na rządzących, niektórzy członkowie Partii Demokratycznej, by ratować skórę, w przedwyborczych spotach starają się przedstawiać niemal jak członkowie opozycji. Jeszcze przed rokiem demokratom zależało, by wyborcy widywali ich w towarzystwie Baracka Obamy, jednak miesiąc przed wyborami politycy z obozu prezydenckiego jak ognia unikają w reklamach wyborczych słowa „demokrata”. Zamiast tego z dumą podkreślają np., że są przeciwni przyjętej przez administrację Obamy reformie zdrowia. Inni obiecują, że będą ostro protestować przeciwko jakimkolwiek nowym planom ratowania instytucji finansowych. A demokrata Earl Pomeroy z Dakoty Północnej wychwala nawet prezydenta George’a W. Busha.
Doradcy polityczni przekonują, że zważywszy na panujące obecnie w Stanach Zjednoczonych nastroje polityczne najlepiej nie przedstawiać się wyborcom jako demokrata czy republikanin. – Zamiast mówić, z jakiej jest się partii, lepiej mówić, co się zamierza zrobić – przekonuje konsultant polityczny demokratów Hank Sheinkopf. Ale i tu demokraci często wchodzą w skórę konserwatystów i zapowiadają, że będą się domagać stanowczego zmniejszenia deficytu budżetowego albo obniżek podatków, czyli zgłaszają postulaty znane dotąd z wystąpień republikanów.
Przedstawiciele prawej strony sceny politycznej chętniej mówią o swojej partyjnej przynależności, choć niektórzy też wolą przedstawiać się jako „niezależni republikanie”.
Jacek Przybylski z Waszyngtonu
rp.pl