Eksperci “swoje” a sensaci wespół z niektórymi mało odpowiedzialnymi politykami tkwiąc nieustannie przy “swoich” spiskowych teoriach dotyczących przyczyn katastrofy prezydenckiego samolotu sprzed pół roku wciąż prowokują zwykłych obywateli. Pojawia się w tym miejscu pytanie zasadnicze: dlaczego fachowcom, którzy dogłębnie obeznani są z – bardziej niż by się to mogło wydawać laikom – skomplikowanymi sprawami lotnictwa nie daje się wiary, a przyjmuje się często bezkrytycznie iście szarlatańskie scenariusze kreślone przez Macierewicza i jemu podobnych? Po dzisiejszej rozmowie Moniki Olejnik z wybitnym lotniczym ekspertem w jej cyklicznym programie w TVN najwięksi sceptycy co do wiarygodności oficjalnej wersji smoleńskiego wypadku powinni w końcu przestać mieć wątpliwości. I spuścić zasłonę milczenia nad “zamachem”, bo nieustanne jątrzenie z dogłębnym drążeniem tematu może niespodziewanie doprowadzić do nieciekawych dla nich konkluzji…
– Nagle w tej kabinie zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Ta kabina zamienia się w salę konferencyjną – stwierdził w programie “Kropka na i” były szef szkolenia Sił Powietrznych, płk rezerwy Piotr Łukaszewicz. W jego ocenie, załoga nie miała warunków do prawidłowego przeprowadzenia podejścia do lądowania i podejmowania racjonalnych decyzji.
– Uważam, że krytycznym momentem całego lotu, przy oczywiście całej sferze tych niedociągnięć, które zostały stwierdzone w trakcie przygotowania do lotu (…), to mimo wszystko główną przyczyną było to, co miało miejsce w samolocie, w kabinie pilotów – stwierdził Łukaszewicz.
Jak podkreślał, przede wszystkim piloci powinni zrezygnować z lądowania na wysokości decyzji – czyli 120 m, ale kluczowe znaczenie ma też proces podejmowania decyzji o lądowaniu oraz to, czy piloci mieli w kabinie odpowiednie warunki do wykonania podejścia do lądowania. – Trzeba znaleźć odpowiedź na pytanie, co takiego zaszło, w jakich warunkach pracowała załoga, iż czterech niewątpliwie kompetentnych ludzi, odpowiednio wyszkolonych ludzi, posiadających uprawnienie do wykonywania lotów, do przewożenia najważniejszych osób w państwie podjęło decyzję wbrew przepisom. Która była chyba nawet wbrew sztuce lotniczej, wbrew zdrowemu rozsądkowi – dodał.
– Powinniśmy wrócić do tego, co działo się w momencie, kiedy załoga podjęła pierwsza informację o tym, że warunki atmosferyczne na lotnisku w Smoleńsku drastycznie się zmieniły – podkreślał. W jego ocenie sytuacja wyglądała tak, że w trakcie lotu załoga otrzymała informacje o tym, że warunki atmosferyczne gwałtownie się pogorszyły. Już wtedy wiedzieli, że wszystko, co będzie się dalej działo będzie pracą w krytycznych warunkach. Będzie wymagało nadzwyczajnego skupienia, uwagi, współdziałania i zgrania załogi.
– I w tym momencie zamiast skupić się na wykonywaniu swoich obowiązków, zamiast skupić się na analizie tego, co się dzieje – rozważyć wszystkie możliwe opcje i podjąć decyzje zgodnie z kompetencjami – nagle w tej kabinie zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Ta kabina zamienia się w salę konferencyjną – mówił Łukaszewicz. Jak wymieniał, najpierw przyszedł ktoś, kto mówi, że mamy problem. Dowódca załogi mówi: “Jak nie wyląduję, to mnie zabiją”.
Potem ktoś przychodzi i mówi, że pan prezydent nie podjął jeszcze decyzji. – W domyśle jakiej decyzji? Decyzje odnośnie lotu podejmuje pilot-dowódca załogi – zastanawiał się Łukaszewicz.
Następnie w momencie, kiedy załoga wykonywała czynności podejścia do lądowania, tę listę czytał nawigator, a nie jak powinien drugi pilot. – Nagle gdzieś w tle pojawia się głos jakiegoś kustosza muzeum, który wyjaśnia trzeciej osobie, do czego służy mechanizacja skrzydła – wymieniał Łukaszewicz – Załoga wie, do czego służy mechanizacja skrzydła.
W jego ocenie w kokpicie “zostały stworzone warunki, które uniemożliwiły załodze pracę i podejmowanie racjonalnych decyzji”.
Pytany o obecność w kabinie Tu-154M dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzej Błasika Łukaszewicz podkreślał, że miał on prawo w niej przebywać. Jego zdaniem, trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego się tam pojawił. – Pierwsza rzecz, najważniejsza, to że musiał wejść wezwany do tej kabiny – nie przez kapitana, ale przez dysponenta samolotu (…), być może przez dyrektora Kazanę – podkreślał.
Zdaniem Łukaszewicza, gen. Błasik “pojawił się tam w momencie, kiedy było wiadomo, że są kłopoty”. – Tylko po co? Może chciał pomóc? – zastanawiał się, ale w jego ocenie trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, czy jego obecność w kabinie pilotów była dla załogi pomocą.
eLPe meritum.us, tvn24.pl