Barack Obama, wyraźnie przybity wyborczą porażką partii, przyznał się do błędów i wyciągnął rękę do republikanów.
W 2008 roku, po historycznym zwycięstwie demokratów – gdy partia Baracka Obamy zdobyła Biały Dom, Izbę Reprezentantów i Senat – wielu publicystów sądziło, że Partia Republikańska przez lata nie podniesie się z kolan. W tym roku to jednak demokraci mieli podczas wieczorów wyborczych wisielcze nastroje, a na hucznych imprezach u konserwatystów strzelały korki od szampanów. – Jedne wieczory wyborcze dają więcej radości, inne mniej. Niektóre są porywające. Niektóre poniżające – mówił wczoraj na konferencji prasowej Barack Obama, na którego twarzy próżno było wczoraj szukać tradycyjnego, szerokiego uśmiechu. Nic dziwnego. Republikanie odzyskali w wyborach większość w Izbie Reprezentantów, zdobywając najwięcej mandatów od 60 lat. Demokraci wprawdzie uratowali Senat, ale ich przewaga jest już mikroskopijna. – W latach 2006 i 2008 wygrywali demokraci, bo z powodu wojen bardzo niepopularny był George W. Bush. Tym razem zwyciężyli republikanie, bo prezydent Barack Obama jest niepopularny ze względu na kiepski stan gospodarki oraz wysoki deficyt budżetowy – tłumaczył w rozmowie z „Rz” John Fortier, ekspert z waszyngtońskiego American Enterprise Institute.
– Głosowanie potwierdziło to, o czym słyszymy w całej Ameryce. Ludzie są sfrustrowani. Głęboko sfrustrowani tempem, w którym dochodzi do siebie gospodarka – oświadczył prezydent. – Przez dwa ostatnie lata osiągnęliśmy postęp. Ale ewidentnie zbyt wielu Amerykanów jeszcze tego nie doświadczyło, o czym właśnie nam powiedzieli. Jako prezydent biorę za to odpowiedzialność – przyznał pokornym tonem Barack Obama, dodając, że „musi bardziej się starać, tak samo jak wszyscy inni w Waszyngtonie”.
Prezydent zaproponował też współpracę republikanom, którzy, mając większość w Kongresie, będą w stanie zablokować wszystkie projekty Białego Domu. – Jestem otwarty na propozycje. Żadna osoba i żadna partia nie ma monopolu na mądrość – oświadczył.
Co dalej
Pierwszą sporną kwestią będzie problem ulg podatkowych dla Amerykanów. Administracja Baracka Obamy chce, by dostali je tylko ci, którzy zarabiają poniżej 200 tysięcy dolarów. Eric Cantor, jeden z liderów Partii Republikańskiej, dał jednak jasno do zrozumienia, że jego ugrupowanie nie zgodzi się na pozbawienie ulg najlepiej zarabiających.
Konserwatyści przekonują, że deficyt lepiej zwalczać, redukując nadmierne wydatki rządowe. Nie przedstawiają jednak jeszcze konkretnych propozycji.
John Boehner, który od stycznia przejmie od Nancy Pelosi stanowisko przewodniczącego Izby Reprezentantów, podkreśla jedynie, że Amerykanie głosowali w wyborach za „mniejszym rządem”. I obiecuje, że działając zgodnie z wolą narodu, uchyli reformę zdrowia Baracka Obamy. – Uważam, że ta reforma zwiększy bezrobocie, zniszczy najlepszy system opieki zdrowotnej na całym świecie i doprowadzi nasz kraj do bankructwa – dodał. I zaznaczył, że Amerykanie chcą, by prezydent zmienił kurs. – My ten kurs zmienimy – obiecał.
Nieprzejednani
Kompromisom z demokratami i Barackiem Obamą sprzeciwiają się politycy z Tea Party. – Wyniki wyborów to jasny przekaz dla naszego prezydenta: Amerykanie nie chcą socjalizmu, nie chcą, by rząd wtrącał się w ich sprawy i uważają, że potrafią lepiej niż rząd zatroszczyć się o własne życie – przekonywał „Rz” Ben Grace na partyjnej imprezie w podwaszyngtońskim Arlington. – Amerykanie mieli już dość rządzących, którzy zapominają o konstytucji i swoim elektoracie. Dlatego ludzie zdecydowali się ich pozbyć – dodał prawnik Mark Fitzgibbons, stojący naprzeciwko wielkiego banera przedstawiającego liderów demokratów: Nancy Pelosi, Harry’ego Reida i Baracka Obamę, w kuble na śmieci.
Komentatorzy są zgodni: podział władzy pomiędzy dwie najważniejsze partie może sparaliżować prace rządu. Jeszcze w październikowym wywiadzie czołowy republikański polityk Mitch McConnell przekonywał, że najważniejszym celem, który chciałaby osiągnąć Partia Republikańska, jest sprawienie, by Barack Obama nie wygrał walki o drugą kadencję.
– Oczywiście obie partie będą mówić, że trzeba zmniejszać deficyt i wydatki rządowe. Wątpię jednak, by udało im się porozumieć co do sposobu, w jaki należy to zrobić. Sądzę więc, że w ciągu najbliższych dwóch lat będziemy obserwować wiele konfliktów między republikanami a demokratami – przekonuje „Rz” analityk John Fortier. Wyniki wyborów wpłyną jednak nie tylko na wewnętrzne sprawy Ameryki.
Bezpieczeństwo w cenie
– Republikanie będą prowadzić bardziej stanowczą politykę zagraniczną i przykładać większą wagę do kwestii związanych z bezpieczeństwem międzynarodowym – powiedział „Rz” Newt Gingrich, były przewodniczący Izby Reprezentantów, który przed laty został wybrany na człowieka roku magazynu „Time”, a teraz jest uważany za potencjalnego kandydata republikanów w najbliższych wyborach prezydenckich.
W praktyce może to oznaczać problemy z ratyfikacją amerykańsko-rosyjskiego układu o redukcji zbrojeń nuklearnych START. Mówił o tym wczoraj szef komisji spraw zagranicznych Dumy Konstantin Kosaczow. Możliwy jest również ostrzejszy ton w rozmowach z Pekinem w sprawie sztucznego obniżania wartości waluty. Jest także prawdopodobne, że w wyniku zmian na Kapitolu amerykańskie wojska pozostaną w Afganistanie dłużej, niż planował Barack Obama – zapowiadający rozpoczęcie wycofywania wojsk w lipcu 2011 roku.
Porażka Demokratów zgodna z prognozami
Wybory przyniosły demokratom największe straty w Izbie Reprezentantów od 70 lat. Co najmniej 59 polityków utraci mandaty na rzecz republikanów. W Senacie partia prezydenta Baracka Obamy straci nie więcej niż osiem mandatów i zachowa kontrolę nad izbą. Politolodzy wskazują, że amerykańscy wyborcy bardzo często oddają władzę nad Kongresem partii opozycyjnej wobec urzędującego prezydenta. W 1994 r., za prezydentury Billa Clintona, demokraci utracili 52 miejsca w Izbie Reprezentantów i osiem w Senacie. W 2006 r., za czasów George’a W. Busha, republikanie utracili 30 miejsc w izbie niższej i sześć w Senacie.
Jacek Przybylski z Waszyngtonu
Rzeczpospolita