0626-dron-podwojneAmerykanie szkolą więcej operatorów dronów – samolotów bezzałogowych – niż pilotów myśliwców i bombowców razem wziętych.

Czy to ptak? Samolot? A może Superman? Nie. To superdron. Tak mogłaby się zaczynać bajka o amerykańskim superbohaterze XXI wieku. Tym razem zamiast narażać własną skórę, będzie on jednak ratował świat za pomocą dżojstika, siedząc wygodnie w fotelu przed wielkim monitorem kilka tysięcy mil od miejsc opanowanych przez „wrogów ludzkości”.

W zupełnie niebajkowym świecie, za rządów administracji Baracka Obamy, takie akcje dzieją się praktycznie każdego tygodnia. I trudno dopatrywać się w nich jakiegokolwiek bohaterstwa. Dla agentów CIA oraz żołnierzy zdalnie obsługujących bezzałogowe samoloty, którzy po analizie wyświetlanych na monitorach zdjęć pociągają za spust wyzwalający serię śmiercionośnych eksplozji na innym kontynencie, to po prostu codzienna praca. Nie narażają swojego życia, a po zakończeniu zmiany mogą po prostu wyjść z wojny do domu. Po zakończonej sukcesem akcji w Pakistanie mogą też opuścić znajdującą się niedaleko Las Vegas bazę i spróbować szczęścia w kasynie lub zabrać rodzinę na wycieczkę do Wielkiego Kanionu.

Nie oznacza to jednak, że traktują oni swoje operacje jak grę komputerową. – Olbrzymi kontrast między życiem wojennym a prywatnym, a także możliwość bardzo dokładnego obejrzenia konsekwencji swoich akcji, powoduje, że wśród operatorów dronów odnotowujemy nawet wyższy wskaźnik stresu bojowego niż wśród innych pilotów – mówi „Rz”admirał Martin Cook, specjalista od wojskowej etyki, profesor w Naval War College.

Nadlecieć, obejrzeć, zlikwidować

I chociaż wśród pilotów myśliwców czy bombowców operatorzy dronów to najniższa kasta w siłach powietrznych, to właśnie dzięki dronom Barack Obama mógł w wygłoszonym kilka dni  temu orędziu do narodu chwalić się licznymi sukcesami w walce z al Kaidą.

Projektowane głównie w celach szpiegowskich, od ponad siedmiu lat są przekleństwem islamskich wrogów Ameryki. Po podpięciu pod szerokie skrzydła predatorów rakiet Hellfire Pentagon zyskał nie tylko możliwość podpatrywania na żywo, gdzie partyzanci zakładają domowej roboty ładunki wybuchowe, ale również możliwość szybkiego posłania ich do Allaha.

Dzięki predatorom i nowym typom dronów, takim jak Reaper,  który służy i do szpiegowania, i do zabijania, w ciągu ostatnich pięciu lat Amerykanie zlikwidowali już niemal 2 tysiące islamskich bojowników, w tym kilkudziesięciu terrorystów z czołowych miejsc na liście największych wrogów USA. Większość z nich była tak kompletnie zaskoczona, że nie miała nawet czasu, aby przed śmiercią pomyśleć o hurysach.

Samoloty bezzałogowe, jeden z najnowocześniejszych elementów uzbrojenia amerykańskiej armii, pozwalają bowiem na prowadzenie operacji nawet na pograniczu afgańsko-pakistańskim, w którym wiele trudno dostępnych dla samochodów wiosek wygląda niemal tak, jakby czas w tym rejonie świata zatrzymał się gdzieś w średniowieczu. I w których nigdy swojej stopy nie postawił żołnierz pakistańskiej armii.

Według tygodnika „Time” to właśnie coraz liczniejsze ataki z użyciem dronów sprawiły, że Osama bin Laden zdecydował się wynieść z wiosek na afgańsko-pakistańskim pograniczu i przenieść do położonego blisko Islamabadu miasta Abbottabad. Nawet tam za pomocą dronów agenci CIA bacznie obserwowali jednak jego kryjówkę, a zdjęcia zrobione przez Bestię Kandaharu (nowoczesny dron RQ-710 Sentinel, który zyskał tak barwną nazwę, bo pierwszy raz zauważono go na pasie startowym w Afganistanie) pomogły potem Barackowi Obamie podjąć decyzję o wysłaniu w maju na niebezpieczną misję komandosów z Navy SEALs.

Egzekucja szefa al Kaidy nie oznacza jednak wcale, że bezzałogowe samoloty przestały już latać nad Pakistanem. Przeciwnie. Dwa tygodnie temu dzięki dronom CIA udało się zaskoczyć 47-letniego Ilyasa Kashmiriego, niezwykle doświadczonego i zdeterminowanego terrorystę. Jeden z pięciu najgroźniejszych islamistów w Pakistanie i szef operacji wojskowych al Kaidy w tym rejonie szykował zamachy nie tylko na cele w Azji, ale również w Europie. Wymieniano go nawet jako potencjalnego kandydata na nowego przywódcę tej organizacji. Na początku czerwca noszący długą brodę,  którą systematycznie farbował na inny kolor, Kashmiri opuścił kryjówkę i naradzał się z bojownikami w jabłoniowym sadzie położonym na niekontrolowanych przez nikogo terenach południowego Waziristanu.

Nie mógł wiedzieć, że za pomocą umieszczonych na dronach kamer pilnie obserwują go już agenci CIA. Przez lata amerykański wywiad nie mógł bowiem trafić na jego ślad.

Jacek Przybylski

Rzeczpospolita