Chociaż każdy z nas jest młody,

lecz go starym wilkiem zwą.

Na strażnicy naszej wody

marynarze polscy są.

 

                                                  Morze nasze morze

                                               będziem ciebie wiernie strzec.

                                               Mamy rozkaz cię utrzymać

albo na dnie z honorem lec, z honorem lec…

 

Rozbrzmiewały słowa  powyższej piosenki z ust  młodych marynarzy maszerujących po brukiem ścielonych uliczkach Centrum Szkolenia Specjalistów Morskich w Ustce.

Oczywiście wśród nich byłem i ja. Tutaj zaczęła się moja przygoda z morzem. Na początku wszyscy byliśmy trochę wystraszeni, a piosenka dodawała nam odwagi i przyzwyczajała do dość ostrej dyscypliny, która w tej formacji w tamtych siedemdziesiątych latach obowiązywała. Bez fałszywej skromności muszę przyznać, że była to elitarna jednostka, byliśmy dumni, że mogliśmy w niej służyć-choć wiele przyjemności nie dostarczała nam w początkowej fazie. Byliśmy zbyt młodzi by błyskawicznie przyjąć wyzwanie i pogodzić się z takim rygorem, czasem nie do zniesienia. Nie było wśród nas takich twardzieli jak na amerykańskim filmie. Jednak rzeczywistość od filmu daleko odbiega. Dnie choć dość długie przemijały można by rzec dość szybko. Nasz budynek położony był obok sztabu więc byliśmy pod szczególną obserwacją i nic nie odbywało się tutaj z opóźnieniem. Jak mówią „pańskie oko konia tuczy”. Od samego początku czyli od pierwszych dni zaczęliśmy ostro wchodzić w żołnierskie rzemiosło, chociaż jeszcze wtedy trudno było się doszukać związku z morzem. Do brzegu morza dzielił nas mały lasek- odległość kilometra. Po zaprawie porannej i śniadaniu codziennie maszerowaliśmy na cykle gdzie odbywały się zajęcia typowe dla danej branży; w moim przypadku były to miny, torpedy i bomby głębinowe. Był to dział broni podwodnej, złośliwi mówili, że miner myli się tylko dwa razy w życiu; raz jak się żeni, a drugi, kiedy nieumiejętnie rozbraja minę, czy bombę. Mnie ta druga opcja na szczęście ominęła. Oprócz zajęć typowo zawodowych były rzecz jasna: musztra, strzelanie i taktyka – jak w każdej formacji. Nie zapominano także o sprzątaniu na salach, w budynku i wokół niego. Słowem o nudzie nie było mowy. Ubranie typowo marynarskie, które na początku otrzymaliśmy wisiało w magazynku mundurowym i krótkie kurtki zwane bosmankami. Mundury białe, które później zastąpiło moro-były chyba celowo po to by utrzymać ich biel, a przez to dodać więcej roboty – słowem dać w kość! Jeżeli można było zagospodarować trochę czasu – to poświęcano go na pranie białego płótna żaglowego. O brudzie nie było mowy. Dość się naprałem zanim włożyłem mundur wyjściowy – ten prawdziwy marynarski. Czy rzeczywiście wyglądał  tak oryginalnie? Czy był dobrze dopasowany? Daleko mu było do doskonałości, a ja zawsze myślałem, że ubranie otrzymuje się dopasowane! Na bardzo szerokie spodnie zabraniały przepisy regulaminowe.

Podobnie na zgrabną czapkę i inne części garderoby. Dopiero na okrętach robiło się mundurek do czegoś podobny. A póki co człowiek wyglądał jak sierota: kuse spodnie, wielka czapa jak u Ruskiego oficera. Ale gdzie tam było do takich marzeń, były to dopiero początki, czyli mały zalążek do wilka morskiego. Prawdę mówiąc morze widziałem po raz drugi, pierwszy raz jeszcze w cywilu. Nawet za bardzo nie wiedziałem jaki smak ma morska woda, a co dopiero wspominać o obcowaniu z morzem. Jedynie nauka i suche ćwiczenia, a tu każdy aż się rwie na te wielkie okręty. Może gdyby człowiek wiedział o nich coś więcej, nie tęsknił by tak do nich. Szczytem szaleństwa i wytrzymałości wydawał mi się każdy przeżyty dzień, przecież gorzej już nie mogło być. Od rana do nocy harówa bez chwili wytchnienia – to jeszcze zbyt mało! W tej głupiej dyscyplinie nawet trudno było o marzenia, a najtrudniej było się z tym wszystkim pogodzić – gdy człowiek pomyślał co robią  koledzy w cywilu! Ale już poszły konie po betonie… Nie dosyć, że była wtedy wstrętna jesień – to jeszcze okno z mojej strony było umieszczone od strony rampy kolejowej, nad którą krążyły czarne wrony. Był to obraz pełen optymizmu! Sala jak sala – wysoki kaflowy piec w rogu, pięć piętrowych łóżek, tyleż samo metalowych szafek z ładem wojskowym wewnątrz. Na suficie biała lampa i wypastowana w okrągłe łatki drewniana podłoga w kolorze czerwonym. W tym oto salonie mieszkało nas jak się łatwo domyśleć dziesięciu, każdy z innych stron Polski. Najmniej chętnych było z wybrzeża, ponieważ marynarz na wschodzie, czy w centralnej Polsce zawsze był obiektem zainteresowania – chyba, że szuwarowo-bagienny. Z tygodnia na tydzień żyło się nam lepiej, poznawaliśmy się, nawet zaprzyjaźnili. Każdy z nas miał inne zainteresowania; jednego cieszył sport, drugiego panienki – ale cel mieliśmy jeden – na morze, na okręty – w końcu po to tu jesteśmy. Bywało, że niektórzy swoje spotkanie z morzem kończyli na Ustce, widząc je jedynie z wydm czy plaży. Była to po prostu marynarka lądowa. Nazywano ich koniarze lub młoty; koniarze bo pracowali na gospodarstwach rolnych jako wozacy słowem „ORP dyszel”. Młoty bo pracowali na warsztatach. Po latach dowiedziałem się, że to najwięksi marynarze. Jadąc na urlop spotkałem ich jak nawijali dziewczynom spotkanym w pociągu. Wyliczali ile razy byli w Casablance czy Karaibach.

Panny jak to panny – pełne podziwu przytulały zasłużonych i zbłąkanych po świecie podróżników. Ale tak to w życiu bywa, że kura ma najwięcej wiedzy o lataniu. Tak jest chyba wszędzie, że ci co najmniej wiedzą, często zabierają głos by wyjść na światło dzienne – słowem pragną rozgłosu. Tak również jest tutaj, obserwuję to od osiemnastu lat i nadziwić się nie mogę tym mędrcom, którzy wbijają innym szpilę bez przyczyny. Ale to tylko tak na marginesie – tymczasem w Ustce trwały usilne przygotowania do wyprawy nowych chłopców na morze. Bo morze to nie żart, z niego trudno zadrwić, tam pycha jest niczym, z morzem po prostu trzeba zawsze żyć w zgodzie i słuchać jego głosu, by móc odróżnić jego gniew. Służba na wodzie to nie kilkugodzinny rejs, to codzienność, to układanie się do snu, budzenie, to radość i rozpacz – po prostu żywioł. Dlatego nie można być nieprzygotowanym na to niesamowite spotkanie. Tymczasem czas płynął bardzo szybko – chłonęliśmy wiedzę o morzu by móc stawić czoła późniejszym przygodom. Jak się okazało było ich dość sporo. Zima minęła i zamiast wron na rampie siadały gołębie i inne ptactwo, drzewa zaczęły strzelać pąkami, pojawiły się pierwsze kwiaty, a wraz z nimi nadzieja i radość życia. Nadzieja, że jutro będzie lepsze i to, że co najgorsze już jest przeszłością. Pół roku upłynęło – wydawało się wśród swoich – nazajutrz przyszedł rozkaz opuszczenia tego raju; łóżek piętrowych, sali z piecem w kącie i tego widoku na rampę kolejową. Zdawaliśmy cały nasz dobytek – pozostały tylko rzeczy osobiste i garderoba, której część umieszczaliśmy w workach marynarskich. Przyszło nam się pożegnać i rozstać.

Z biletami w kieszeni, z workami na plecach niczym mikołaje ruszyliśmy w poszukiwaniu nowych przygód, nowego otoczenia. Ruszyliśmy na jednostki pływające, by pierwszy raz w życiu zmierzyć się z morzem, by zrozumieć słowa piosenki  Klenczona ”dziesięć w skali  Bouforta” i zobaczyć grymasy Neptuna – czy się sprawdzimy wreszcie jako prawdziwi marynarze?

Władysław Panasiuk

cdn