Zazwyczaj raz do roku odbywam podróż transatlantycką na trasie Chicago-Polska-Chicago. Do tej pory latałam LOT-em, bo bez przesiadek i najtaniej, więc jakoś znosiłam marną jakość usług. Przyznać jednak trzeba, że w kategorii cateringu LOT  zdecydowanie się wyróżnia: żadne chyba linie nie osiągnęły tak wysokiej precyzji w synchronizacji czasowo-jakościowej wydawanych posiłków, których absolutnie ostateczny termin przydatności do spożycia zdaje się mijać dokładnie w momencie serwowania.

Tak więc filigranowe kromeczki chleba zawsze wyglądają, jakby znajdowały się akurat w pierwotnej jeszcze fazie stęchlizny, zaś wędlina nieodmiennie sprawia wrażenie, jakby balansowała na cieniutkiej krawędzi rozpoznawalności wzrokowo-węchowej:  pomiędzy białawym nalotem a ewidentnym zepsuciem. Jest jednak tak skąpo szafowana, że dawka ewentualnego jadu kiełbasianego nie byłaby śmiertelna dla przeciętnie odpornego osobnika. Zapewne dla oszczędności personelu i wózków, w początkowej fazie lotu serwuje się dwa posiłki równocześnie: plastikowy pojemniczek ze składnikami do rzeczonej kanapki oraz danie gorące, którego jedyną  niewątpliwą zaletą jest  wysoka temperatura, przypuszczalnie osiągana  w celu uruchomienia dodatkowej funkcji: ukatrupiania bakterii spożywczych. Gorąca aluminiowa mini-foremka zawiera trudny do określenia produkt mięso-podobny (jednak zawsze pada pytanie: „kurczak czy wołowina?”) oraz ryż lub ziemniaki i jakieś warzywko. Przed lądowaniem podróżni mają jeszcze jedną okazję delektowania się pseudo-kanapką, w lekko zmienionym wariancie, lecz zawsze jednakowym stopniu świeżości. Wybredni optymiści mogą jednak przed podróżą kupić sobie na lotnisku jakiegoś prawie świeżego bałabucha lub…. kanapkę w plastiku, z napisem „świeża”.

Dla mnie wygodniej jest latać bezpośrednio do Polski południowej, ale w tym roku LOT zlikwidował linię  Chicago-Kraków,  poleciałam więc do Warszawy, odpowiednio planując moje przystanki. Z powrotem jednak, aby dotrzeć na pokład transatlantyka, musiałam przelecieć na trasie Kraków-Warszawa wahadłowym samolocikiem, który na szczęście okazał się być większy, niż się obawiałam – mieścił prawie 100 osób.  Z powodu gwałtownych burz i deszczów, w Warszawie byliśmy godzinę później niż planowano. No cóż, zdarza się. Następne półtorej godziny siedzieliśmy w samolocie, zaparkowanym pośrodku płyty lotniska, w bajorze głębokim na tyle, że obsługa lotniska nijak dojechać nie mogła. Tu wspomnieć muszę o „rękawkach”, które na linii samolot-budynek ułatwiają życie pasażerom i zwiększają przepustowość. Ale nie w Krakowie, gdzie na niedawno przebudowanym lotnisku Balice chyba w ogóle nie zawracano sobie głowy instalacją takich fanaberii, bo zawsze mnie tam przewożą autobusem, dosłownie 20 metrów, ale za to z długim czekaniem, aż się pojazd wypełni. Co innego duma naszej awiacji – Okęcie! Tam rękawki oczywiście są. Ale się ich nie używa! A przynajmniej LOT nie jest do nich dopuszczany, bo przez następną dobę, wielokrotnie przemieszczałam się tam i z powrotem, lecz uporczywie trzymano mnie z dala od rękawków.  No więc mój wahadłowiec stoi w wodzie po kolana, a ulewa szaleje. Po pół godzinie ulewa zamieniła się w normalny, średnio obfity deszczyk, ale poziom wody pozostał bez zmian. Drenaż lotniska zapewne nie jest przewidziany na większe opady…

Po godzinie – jakiś autobus wahadłowy przejechał, ale do nas tylko wzniecone przezeń fale dotarły…  do jakiegoś KLM przystawili schody  ruchome (w sensie, że się poruszają na kołach po płycie)… gdzieś  wygrużają jakieś bagaże, ale nie nasze…. Woda już wszędzie co nieco opadła, ale my ciągle w bajorku. Samolot do Chicago powinien już był odlecieć o 16:30, ale nasz kapitan anonsuje,  że odleci o 19-tej. Wreszcie koło 17-tej, po prawie dwóch godzinach oczekiwania, przystawiono nam schodki. W dół na płytę, jeszcze zalaną dość wysoko. Do autobusu. Czekanie. Podjazd pod budynek. Przechodzenie do środka. Kolejka, straszliwie powolna, do dwóch tylko bramek security. Dzieci płaczą, dorośli się kłócą. Schody ruchome stoją nieruchomo. Kontrola paszportowa tylko w dwóch  okienkach, ale jedno z nich przepuszcza strugami obsługę i osoby upoważnione. Staruszki się słaniają w nieruchomej kolejce. Dzieci wyją. Wreszcie  – przez nieruchome schody ruchome, korytarze, zakręty – dopadamy upragnionej Bramy Nr 20! Wpuszczanie odbywa się bez pośpiechu, bo my już i tak spóźnieni… wejście do rękawka zastawione, strzałka na schody… schodami w dół… zakręcana rampa jak dla bydła rzeźnego… płyta… autobus dojazdowy, czekanie… przejazd… dostawne schody… w końcu, koło 20-tej zaczynamy kołować do startu. Wreszcie!!!

Samolot wyrównuje na pasie startowym, silniki zaczynają buzować… ale cichną! Zawracamy!!! Stoimy. Kapitan informuje, że usterka techniczna. Stoimy. Kapitan kilkakrotnie informuje, że następna informacja za 20 minut. Przeprasza. Po godzinie opuszczamy samolot (schody pod kadłub, autobus dojazdowy, rampy, korytarze, schody) i przez Bramę 16 wynurzamy się  z powrotem w terminalu. Nikt nic nie wie… naprawiają? lecimy? o której? 300 osób tłoczy się w pobliżu, bo a nuż zaraz zaczną wpuszczać. Na dwóch tablicach świetlnych, co 20 minut ukazuje się dwujęzyczna informacja, że następna informacja za 20 minut. Panienka przy kontuarze też niezorientowana, też w dwóch językach. Nasz tłumek w połowie anglojęzyczny: Amerykanie, którzy odkryli, że LOT jest znacznie tańszy od renomowanych przewoźników; kilku Żydów; dość dużo amerykańskich Rosjan, tranzytem przez Warszawę; kilku Skandynawów.  Za mną grupka Amerykanów na pełnym luzie, bo to naród bezproblemowy i nienerwowy – nie robią rabanu, bo wiedzą, że w trzecim i czwartym świecie należy się spokojnie podporządkować i nie kwestionować nieznanych sobie praw buszu.

Na naszym terminalu czynne są dwie kafejki. W jednej z nich (——–) biorę wodę i kanapkę, paskudną, choć w ślicznym kartoniku. Stojąc w kolejce, obserwuję dwie szparkie panienki za ladą. Zdolniejsze od komputera! Dosłownie w mgnieniu oka – dla klientów płacących zielonymi – potrafią przeliczyć złote polskie na dolary. Tabliczka co prawda informuje, że zaokrągla się do dolara, ale nie wspomina, że przelicznik tych kasjerek jest zwyczajnie złodziejski!  Jak w okienku pokazuje się 31,60 zł, to panienka autorytatywnie wykrzykuje: „dwadzieścia dolarów”(po angielsku, oczywiście). Jak jest złotych 45, to dolarów 33… a im wyższe kwoty tym bardziej profitowe przeliczanie. Miałam ogromną ochotę, ale zbyt byłam  zmaglowana pierepałkami na lotnisku, żeby po nocy szukać jakiegoś kierownictwa, zatrzymywać oszukanych jako świadków….

Koło 22-giej przytoczono wózek z kanapkami w plastikowych pudełkach. Każdemu, kto się zorientował i podszedł, wydawano za darmo jedną kanapkę i jedną wodę mineralną, zaznaczając to na bilecie. Kanapka była absolutnie n-i-e-j-a-d-a-l-n-a!! Przez zachrypły głośnik zapowiedziano, że samolot odleci następnego dnia o 11-tej. Ludzie dopytywali się jedni drugich, bo podobno mówiono coś o hotelu…. Niektórzy już się poukładali na ławkach i w kątach na podłodze. Około 23-ciej widzę, że jakaś grupa kieruje się do wyjścia z terminalu. Pytam kogoś w ogonie, mówi, że podobno do hotelu. Dołączam. Korytarze, schody, odprawa paszportowa, ktoś wskazuje nam wyjście z budynku. Czekamy na chodniku. Podjeżdża jakiś autokar. Nikt nic nie mówi, może to być autokar np. do Piekar Śląskich. Ale część naszej grupy wsiada ufnie. Zostaję w tłumku, który się nie zmieścił. Po 15 minutach wsiadam do drugiego autokaru. Jedziemy przez pół Warszawy. Autokar przystaje pod hotelem Mercury Fryderyk Chopin (Polacy wykazują dziwną skłonność do podwójnych, i potrójnych, nazw!).  Następnego ranka odkryłam lokalizację: Jana Pawła i Grzybowska. Kierowca otwiera drzwi, nikt nic nie mówi, ale domyślamy się, że trzeba wysiąść i wejść do najbliższego budynku. W ładnym lobby hotelowym – tłum! W recepcji jeden młodzian. Dwoi się i troi, ale idzie mu powoli. Małe dzieci wyją, większe śpią na kilku fotelach i na podłodze. Koło mnie stoją dwie panie; przyjechały ze Szczecina, mają rezerwacje, lecz „wycieczka” LOT-u ich nie przepuści. Martwią się, że będą padnięte na konferencji następnego ranka. Stoimy w tej kolejce półtorej godziny. Zjawia się druga osoba w recepcji. Kiedy o 1:30 odbieram wreszcie klucz do pokoju, za mną jeszcze stoi gęsty tłum z trzeciego autokaru. Pytam w recepcji (bo LOT nieobecny), czy coś wiedzą o naszym odlocie. Podobno autokary mają przyjechać po nas o 8-mej. W bagażu podręcznym mam tylko dwie pary butów, które nie weszły do walizki. Śpię okręcona ręcznikiem. Żeby pospać pół godziny dłużej, rezygnuję ze śniadania w hotelowym bufecie (podobno było wspaniałe). W pokoju robię sobie herbatę i wchłaniam zgniecioną ale smaczną kanapkę, zabraną z ostatniego gościnnego domu w Tarnowie. O 8-mej pod hotelem dowiaduję się od czekających ludzi, że dwa autobusy już odjechały, ale jeden ma jeszcze wrócić. Wraca o 9-tej – mogłam dłużej pospać!

Na lotnisku od nowa ta sama rutyna: bramki security, odprawa paszportowa, schodami do Gate 16. Tablice informują, że wpuszczanie zacznie się o 10:20. Jednak falujemy przed furtką grubo ponad godzinę, zanim rozpocznie się mozolne odkreślanie każdego nazwiska na niewyraźnym wydruku – zapewne już wypadliśmy z systemu komputerowego. Brama 16, jak każda inna, prowadzi do rękawka, ale już wiem, że będzie szlaban. Znowu schodami w dół… rampa bydlęca… płyta… autobus dostawczy, który nie może znaleźć odpowiedniego samolotu i krąży po płycie od jednego do drugiego… przy piątym trafia… schody dostawne… o 12-tej wreszcie wspinam się na pokład tego samego co wczoraj samolotu. Ale trzeba czekać na następne dwa ładunki ludzkie, a autobus wahadłowy tylko jeden… Startujemy o 13-tej i kapitan informuje o istocie wczorajszej usterki: nie działała dmuchawa gorącego powietrza, które odmraża skrzydło. Hmmm… Bardzo ładnie ze strony załogi samolotu, że to wyczaiła przed startem, bo już by nas wszystkich nie było wśród żywych, ale z drugiej strony… czy taka rewelacja nie powinna być odkryta, zanim dopuści się samolot do ruchu?  Za to kanapki niezmiennie objawiają swoją stałą skłonność do szybkiego osiągnięcia wczesnego stadium rozkładu.

Wliczając pierwotny dojazd z Tarnowa do Krakowa, spędziłam w podróży 37 godzin i nawet mogłoby mnie to załamać, gdybym nie przeszła wstępnego treningu, w postaci lądowych podróży po Polsce. Nie stać mnie na szofera, a nigdy nie odważyłabym się prowadzić samochodu w szaleńczym ruchu na polskich drogach, chociaż po Ameryce jeżdżę od lat, bez komplikacji. Od czasu do czasu korzystam więc z podwożenia mnie przez przyjaciół, ale poza tym zdana jestem na łaskę masowych środków transportu i wiem o nich naprawdę więcej niż statystyczny Polak, który przez rok przejeżdża po kraju mniej niż ja w ciągu dwóch miesięcy. Dzielnie stawiam czoła czołgającym się ku zagładzie kolejom (już nie państwowym) oraz spazmatycznie  jeżdżącym w nieznane autobusom (trudno-identyfikowalnych przewoźników). Jak na razie, z tych konfrontacji uchodzę z życiem, ale nie mogę powiedzieć, że zwycięsko. Za to bogactwa doświadczeń nikt mi nie odbierze!

Na trasie Warszawa-Gdynia trwają roboty na torach: tu i ówdzie widać koparkę albo stos betonowych podkładów, ale robotników – jak rodzynek w oszczędnym placku. Pociąg jedzie, według rozkładu, 8,5 godziny (lot z Chicago do Warszawy trwa 8!)  Niektóre dworce w przebudowach, bałagan nie do opisania i ludzie ganiają z walizami z peronu na peron, dopytując się między sobą. Jeszcze gorzej na pomniejszych stacyjkach: zdewastowane budynki, pozabijane deskami i popstrzone sztuką graffiti. Tory pozarastane chwastami. Brud, groza i beznadzieja! Długo śnić mi się będzie Warszawa Centralna. W hallu głównym wrą roboty: kurz, huk, pozastawiane przejścia, żadnej oczywiście troski o pasażera: tasiemcowe kolejki do kas, brak informacji… Pośrodku tego chaosu wznosi się „instalacja artystyczna” – sięgający sufitu słup, utworzony z kolejowych tablic informacyjnych: PERON 3, KOLUSZKI,  strzałka w niebo, PRZEJŚCIA NIE MA, SEKTOR 5, każda w inną stronę wskazuje i przeczy sąsiedniej. Byłoby to nawet śmieszne, gdyby nie było ironiczną ilustracją rozpaczliwego stanu  faktycznego. Piętro niżej, skąd są wejścia na perony – pandemonium! Tłumy ludzi zadeptują się nawzajem; ruchome schody są niewzruszenie nieruchome, a przy toalecie (jedynej?!) wisi permanentna tabliczka: „Przerwa Techniczna(sic!) 13:00 – 14:30” Na peronie – masakra, bo z tego samego peronu, w krótkich odstępach, odchodzi kilka pociągów dalekobieżnych, więc z trudem przetaczają się kłębowiska ludzi i bagaży.Za to w Krakowie, gdzie dworzec już dawno przebudowano, ciągle straszą  ponure tunele, a toalety w budynku głównym dyskryminują ludzi niesprawnych lub obciążonych większym bagażem, bo nie są oni w stanie pokonać stromych schodów do podziemia. W Krakowie właśnie, mając bilet do Tarnowa na pociąg InterCity, odjeżdżający  do Przemyśla o 19:23 – nie byłam pewna, czy mam wsiąść w stojący na torze pociąg Regio do Rzeszowa, odjazd na tablicy: 19:25. Kierunek ten sam, docelowe stacje inne, dwie minuty różnicy w rozkładzie… ot, zagwozdka.  Nie ma kogo zapytać. Wreszcie łapię wychylonego maszynistę, który mi mówi: „nie, my to Regio, a pani ma na Inter – musi pani słuchać megafonów, bo napisy świetlne są mylne”….  Megafony milczą, ale pojawia się konduktor żeby odgwizdać odjazd Regio. Pytam,  „tak, tak, to ten pociąg…”-  odpowiada. Wpadam równocześnie z gwizdkiem, do składu trzech wagonów: najpierw stary pulman 1 klasa, z papierowymi naklejkami 2 klasa, potem rozklekotany podmiejski „dwukomorowiec” z lat 60-tych. Skład tego pociągu zamyka normalny wagon 2 klasy, z przedziałami, z naklejką na jednych bocznych drzwiach „drzwi nieczynne” i z drutem okręconym niedbale na uchwytach tylnych drzwi, które prowadzą  prosto na torowisko. Natomiast toalety w polskich pociągach są takie same albo i gorsze, niż za komuny. Podobno i Niemcy i Francuzi byli zainteresowani wykupieniem PKP, ale przecież „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz!”  Sami sobie plujemy… Tylko w moim rodzinnym Bolesławcu Śląskim, dworzec pięknie odnowiony, czysty i błyszczący! W Tarnowie takoż, ale zlikwidowano restaurację dworcową, najlepszą w mieście. Jest za to kanciapa z pizzą i innymi fast food-ami.

Autobusy, to osobny temat-rzeka. Ganges. I gangrena. PKS rzęzi! Rozkłady jazdy w ogóle nie istnieją. Trasy przejazdu są nieznane. Kasy biletowe pozamykane. Dworce PKS też często nieczynne, pozamieniane w jakieś pchle targi. Jak już coś gdzieś jedzie, to bywa, że wielki autobus, po 200-kilometrowej trasie wiezie 1 osobę, mnie, za marne 20 złotych. Mogłabym czuć się prawie jak celebrytka… gdyby nie postawa większości kierowców: ponurzy, zestresowani i opryskliwi, więc pasażerowie nawet nie ośmielają się protestować, że na nich spada  ładowanie bagażu do luków.  Istnieją  też prywatne busiki, jeżdżące w różnych nieznanych kierunkach, ale trzeba naprawdę wyjątkowych zdolności komputerowych, żeby je wyśledzić.

A polskie drogi! Co prawda tu i ówdzie już istnieją odcinki dróg, które dobrymi nawierzchniami sugerują możliwość zbliżenia się do Europy,  ale też często, szczękając zębami na wybojach, ktoś mi pokazuje straszliwe rozkopy, informując, że to właśnie nowa trasa A-2 lub A-4… ale że do 2012 nie zdążą… a potem to już Fundusz Europejski się skończy…

Za to nigdy chyba się nie skończy to nasze narodowe partactwo, inercja i fatalizm…..

©Elżbieta Balazy

Chicago, Sierpień 2011.

zdjęcia autorki

Elżbieta Balazy mieszka w Chicago od 25 lat. Jest autorką krótkich opowiadań i esejów.
W 1997 roku wydała w Polsce książkę pt.” Ameryka w oczach wyrobnika”. W języku angielskim ukazały się jej dwie książeczki obrazkowe: humorystyczna “I, Prince” oraz  dla dzieci “Prince to the Rescue”  – obie o jej ukochanym piesku, który panuje nad Chicagolandem poprzez stronę internetową: www.princeofchicago.com