Prezentujemy Państwu opowiadanie “Julka” autorstwa Alicji Błaszczyk.
W pierwszym dniu lata, w dniu swoich trzydziestych urodzin Julka otrzymała piękny prezent w postaci donośnych grzmień, krzaczastych błyskawic, przypominających błękitne żyłki na dłoni staruszki i ulewnego deszczu, którego bębnienie o parapet okna obudziło ją nad samym ranem. Julka odkąd sięga pamięcią zawsze kochała burze i biedronki.
Do Julkowych przyjemności należało także bieganie boso po rosie o poranku, jeśli tylko otaczająca jej dom przyroda była na tyle zacna i łaskawa, by ową rosą ją z rana obdarzyć. Wówczas dzień nie mógł lepiej się rozpocząć, a serce Julki przepełniało uczucie nieopisanej radości mieszanej z odrobiną melancholii.
Minęło pięć lat odkąd Julka odziedziczyła po ciotce Jagodzie dom z bali nad jeziorem Szarcz, położonym w niedalekiej odległości od Pszczewa, maleńkiego miasteczka w powiecie lubuskim. Tu właśnie odnalazła swoje miejsce na ziemi z dala od ciężkiego oddechu wielkiego miasta. Wnętrze domu odnowiła czyniąc je przyjemnym i zgodnym ze swą uduchowioną naturą. Tak więc wszystkim izbom nadała nazwy poczynając od lawendowej i magnoliowej po różaną i lotosową. Każda z izb swą barwą odzwierciedlała kolor i delikatność danego kwiatu.
Ernest, sąsiad a zarazem przyjaciel Julki, w wieku trzydziestu czterech lat mieszkał sam w starym domu po drugiej stronie lasu sosnowego z wielkim, potulnym labradorem i co rusz wyprawiał się w odległe krainy w poszukiwaniu dusz zaklętych w starych meblach. Przejeżdżał kraje południowo-wschodniej Azji wzdłuż wybrzeża Pacyfiku skupując kolonialne szafy i kredensy. Na Półwyspie Indochińskim czekały na niego orientalne eksponaty naznaczone angielskimi i holenderskimi wpływami. To one cieszyły się zawsze tak wielkim powodzeniem – ciężkie, z niepowtarzalnym usłojeniem stworzonym przez dziką naturę. Z Indii sprowadzał meble z drzewa różanego. Dalbergia sissoo była najlepszą odmianą palisandru i głównie na wyrobach z tego gatunku drzewa bazował. Miał wielu swoich stałych odbiorców i na brak zleceń narzekać nie mógł. Na specjalnie zamówienie sprowadzał także tek birmański Moulmein do wykończenia pokładów łodzi. Tek bowiem odporny na działanie zarówno wody słodkiej jak i słonej, ozdobiony często pojedynczymi słojami, oferował różnorodną gamę kolorystyczną od żółci po czerwień i ciemny brąz.
Ernest uwielbiał swe podróże. Dzięki nim wymykał się sprytnie monotonii i ubarwiał swe życie różnorodnością kolorów i kultur, smaków i zapachów, jaką mogły dać mu tylko orientalne kraje. Zapewne dlatego często pozostawał tam dłużej niż wymagała tego jego praca.
To za sprawą Ernesta Julka wypełniła wnętrze swego domu meblami z drewna tekowego i ekologicznymi koszykami, plecionymi z pędów hiacynta wodnego, dzięki czemu stworzyła estetyczne i przyjazne aranżacje, którym ciepła nadały dzbany wypełnione polnymi kwiatami.
Julka poznała Ernesta tuż po przeprowadzce, gdy beztrosko przechadzała się po polanie okalającej jezioro. On z kolei spacerował z Bertą, pięknym labradorem, a ona wprost nie mogła nacieszyć się jego przeuroczą psiną, która w ferworze zabawy biegała wokół jej drobnej osoby i wesoło machała ogonem. Od tamtej pory często rozmawiali, częściej jednak przez telefon. Niewiele jest osób, z którymi można rozmawiać dosłownie o wszystkim i czuć się przy tym tak swojsko jak w domu, czuć taką nić porozumienia, której towarzyszy pełna swoboda wypowiedzi. Z Ernestem rozmowa tliła się jak dym z fajki, jednak do wspólnych spotkań dochodziło sporadycznie nie tylko za sprawą natury jego pracy. Oboje zakłopotani spuszczali wzrok, a niepewność i wstydliwość nie chciały ustąpić odwadze. Wówczas ich twarze stawały się pąsowe, myśli błądziły w nieznanych dotąd kierunkach, a słowa przychodziły z trudem. Inaczej rzecz się miała podczas długich leniwych wieczorów, gdy oboje ślęczeli ze słuchawkami niemal przyklejonymi do uszu i czerpali nieopisaną radość ze wspólnych rozmów. Julka uwielbiała jego poczucie humoru, subtelną barwę głosu i ten śmiech, tak ciepły i swobodny.
Nocą przy rozgwieżdżonym niebie, usianym tysiącem drobnych jak mak świetlików rozmyślali o sobie i popadali w zadumę. Myślami byli razem także w snach. Julka czuła wówczas jego dotyk, on zaś miękkość jej długich loków.
Pochylona nad stołem Julka przygotowywała właśnie kolejną partię biżuterii na zamówienie. Kolczyki, broszki i wisiorki wykonywała z modeliny, masy termoutwardzalnej i silikonu. Swoim pracom nadawała przeróżne kształty od ciasteczek z kolorową posypką po czereśnie, apetyczne muffinki z bitą śmietaną i truskawki. W swej pracowni, mieszczącej się w izbie lotosowej, Julka składowała wszystkie smakowite dzieła, które wyszły spod jej rąk, a następnie trafiały do puzderek klientek, które owe cudeńka zakupywały chętnie przez Internet. Od zajęcia, któremu oddawała się z pełną pasją oderwał ją dźwięk telefonu.
– Śpisz już? – zabrzmiał znajomy głos.
– Nie. A ty?
– Też nie – odpowiedział krótko Ernest ziewając.
– Nie zasypiaj mi przy telefonie! – rzuciła Julka.
– Czytam książkę, w sumie trzeci raz z rzędu tę samą stronę bez zrozumienia. Mam rozbiegane myśli.
– A o czym myślisz?
– O kolejnej podróży. To już za tydzień.
– No tak – westchnęła ciężko Julka – Długo Cię nie będzie? – zapytała zatroskanym, smutnym głosem odkładając modelinę do pojemnika.
– Dwa miesiące.
– To brzmi jak wieczność – rzekła Julka rozczarowana, jakby ktoś podciął jej skrzydła.
– Tak – przytaknął Ernest – Czy mogę prosić cię o przysługę?
– Zajmę się Bertą. Nie musisz się o nią martwić – odpowiedziała, wyprzedzając jego słowa.
Światło świec wieczorną porą wypełniło sypialnię Julki zapachem różanym, właściwym dla nazwy jaką przypisała tej izbie. Leżąc skulona na swym wielkim łożu tuliła w rękach bladoróżowe poduchy i popadła w zamyślenie.
– Zaraz się spotkamy w snach – przemówiła sama do siebie i zamknęła powieki.
***
Mieniące się kolorami błękitu i turkusu ławice lucjanów, przemykały figlarnie wzdłuż grzbietów koralowców. Przeszywające wodę promienie słoneczne rozświetlały dno Morza Czerwonego, ukazując bogactwo i różnorodność morskich stworzeń zasiedlających wybrzeża Jordanii. Z entuzjazmem i ciekawością Ernest przyglądał się ogończom przytulonym do piaszczystego dna laguny, płochliwym ośmiornicom, błazenkom ukrytym wśród parzących czułków ukwiału. W szczelinach i zakamarkach rafy koralowej wdzięcznie prezentowały się skorupiaki i jeżowce. Gąbki osadzone na skalnych ściankach mieniły się kolorem soczystego karminu, a niezliczone gatunki małych ryb cieszyły się bliskością obfitych łąk traw morskich. Ów bajkowy świat wzbudzał w nim nieodparty zachwyt. Morze Czerwone kryło w sobie tyle tajemnic.
– Widziałem mantę! – wykrzyczał z dala zaaferowany Ernest. Był w siódmym niebie.
Julka też.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł nurkować w czasie żerowania? – zapytała zaniepokojona.
– Genialny! Teraz to dopiero pływają wielkie sztuki. Widziałem stado tuńczyków.
Julka dostrzegła szczęście wymalowane na jego twarzy. Podczas poobiedniej sjesty wylegiwali się jak żółwie pod gołym niebem. Berta bawiła się na piaszczystej plaży, aportując swego ukochanego, poszarpanego już pluszowego misia, uciekała przed spienionymi falami przy brzegu morza i tarzała się w nagrzanym od słońca piasku. Julka zaś odpoczywała, przyglądając się białym obłokom wtulona w ramiona Ernesta. Nic nie zaprzątało jej myśli.
Miała w sobie spokój niczym tafla jeziora Szarcz o piątej nad ranem. Czerpała z tej chwili rozkosz istnienia. Lekki powiew morskiej bryzy uświadomił jej, że to tylko sen. Westchnęła ciężko. Tyle dobrze, że teraz już świadomy. Może nim nawigować niczym okrętem na wzburzonym morzu, może sama pisać scenariusz tej historii. Chwyciła rękę Ernesta i wzbili się razem wysoko, tuż poniżej chmur, by podziwiać z lotu ptaka koralową rafę. To przecież tylko sen, a w śnie można robić wszystko bez krzty strachu. Chwilę później zanurkowali w morzu, pikując niczym wygłodniałe kaczki. W głębinach toni rozświetlonej promieniami słońca naśladowali delfiny, dotrzymując tempa ich płynnym ruchom. Mknęli przed siebie prując wodę, chwilę później biegali już w polu żyta. Julka zarzuciła ręce na szyi Ernesta i pocałowała go czule w policzek.
Chwilę później otworzyła oczy i już wiedziała, że do kolejnego spotkania we śnie dzieli ją cały dzień. Czy go dziś spotka, ujrzy choćby przez chwilę jedną? Tego nie wiedziała. Pocieszała się myślą, że świat snu wypełniał tę pustkę, którą odczuwała za dnia. Ta pustka w sercu zadawała jej ból, bo była to ziemia niczyja.
***
Julka posprzątała izbę lawendową po skończonym posiłku i w godzinach popołudniowych wybrała się do Pszczewa, by odwiedzić swą ponad dziewięćdziesięcioletnią przyjaciółkę. Usiadłszy na drewnianym krześle i oparłszy się łokciami o łóżko starszej pani, przyglądała się jej dłoniom naznaczonym przez czas. Błękitne, krzaczaste żyłki przypominały błyskawice, którymi Julkę obdarowało niebo w dniu jej urodzin, a skóra dłoni była blada i cienka jak pergamin.
– Czy wierzysz w przeznaczenie moje dziecko? Zastanawiam się, czy losy człowieka są z góry przesądzone i jaki realny wpływ mamy na swoje życie – rzekła drgającym głosem pogodna staruszka.
– Chcę w to wierzyć pani Matyldo. Kiedyś, jeszcze w czasach liceum byłam na szkoleniu oneironautyki. Nauczyłam się świadomie śnić. Może to zabrzmi zabawnie, ale sen ma dla mnie ogromne znaczenie. Każdej nocy go kontroluję. Raz szybuję nad soczyście zieloną łąką wśród kolorowych latawców, świergoczących ptaszyn i puszystych chmur. Innym razem przemierzam podwodne przestworza swobodnie oddychając. Czasem snuję rozmowy z Ernestem. Nad snem panuję, nad swym życiem nie. W śnie jestem kochana, na jawie czuję się bardzo samotna.
– To najsmutniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszałam – odpowiedziała zaskoczona pani Matylda – Czy to jest możliwe? Świadomie śnić? – zapytała.
– Kiedy normalnie śnimy, przyjmujemy wszystko za coś normalnego i oczywistego. Podczas świadomego snu wiemy, że śnimy i możemy sami kierować tym snem, wydarzeniami, otoczeniem.
– Ale heca! Co trzeba zrobić, by świadomie śnić? – zapytała starowinka wyraźnie podekscytowana.
– Musi pani zdać sobie najpierw sprawę z tego, że śni. To tak jakby była pani przytomna w trakcie snu. Ja pod prześcieradło wkładam białą fasolę. Ona nie pozwala mi z braku pełnej wygody popaść w głęboki sen.
– Dziecko, ja niewiele śpię, ale już niebawem odpocznę – przerwała Julce.
Julka przytaknęła i uśmiechnęła się na widok rozbawionych oczu pani Matyldy.
– Odnoszę dziecko wrażenie, że kochasz Ernesta – rzuciła zaniepokojona pani Matylda.
– To naganne z mojej strony – odparła czekając na reprymendę – Mogę jedynie cieszyć się tą namiastką radości, jaka płynie z naszych sennych rozmów.
Pani Matylda spojrzała na Julkę wymownie. Uścisnęła jej dłoń i przyciągnęła w swoją stronę.
– Miałam siedemnaście lat, gdy wydano mnie za mąż. Do ceremonii zaślubin szłam ze łzami w oczach. Sierotą zostałam w wieku trzynastu lat. Matkę pamiętam dobrze, ojca nigdy nie widziałam – zaczęła opowieść. – Moja mama była Włoszką. Pięknie się nazywała – Rosella Carbonne. Włochy opuściła za młodu, wyruszając z wujem do Niemiec. Los jednak rzucił ją do Polski, gdzie poznała hrabiego Szajkowskiego, mojego ojca. To była miłość nieszczęśliwa, bo on zginął wkrótce, zostawiając ją z trójką dzieci. Wydziedziczony za mezalians, zapewnił jej jednak schludny dom ze służbą na dzwoneczek. Tak było przed wojną, w trakcie jej trwania wszystko się zmieniło – westchnęła ciężko – Zawierucha wojenna zastąpiła moje beztroskie dzieciństwo dojrzałością nie do udźwignięcia, jak na me trzynastoletnie barki. Niegdyś pięknie śpiewałam sopranem koloraturowym – ciągnęła dalej, nie spuszczając wzroku z Julki – teraz, po operacji tarczycy, ledwo wydobywam nieprzerwany ciąg czystego dźwięku. Marzyłam o roli Królowej Nocy z opery Mozarta, o karierze diwy operowej, o partiach z okresu bel canta. Jako dziecko, jeszcze gdy żyła mama, pobierałam lekcje w szkole muzycznej i baletowej. Śpiewałam wraz z siostrami na festynach i potańcówkach. Wszystkie trzy byłyśmy obdarzone talentem muzycznym, ale ja miałam to coś, co poruszało serca. Śpiewem docierałam do zakamarków duszy swych słuchaczy. Miałam piękne marzenia, ale małżeństwo z człowiekiem, którego nie kochałam, zabiło je.
Opowieść pani Matyldy wzruszyła Julkę do łez. Pani Matylda dotąd nie wspominała o swojej przeszłości, nie wyjawiała swoich osobistych sekretów.
– Dziecko – zwróciła się starowinka do Julki błagalnym tonem. – Życie okradło mnie z możliwości spełnienia moich marzeń. Świat jest dla mnie nazbyt zuchwały. Poruszam się w nim niepewnie, zdana sama na siebie. Z perspektywy czasu wiem już, że nie ma nic gorszego niż życie z kimś, kogo się nie kocha, z kim ma się niewiele wspólnego. Pamiętaj o tym proszę. Kochaj za nas dwie, przeżywaj szczęśliwe chwile i ciesz się życiem za nas obie.
***
Wieczorem Julka usnęła na szezlongu w izbie magnoliowej. Drgnęła, gdy książka wysunęła się z jej rąk i upadła niezgrabnie na podłogę. W sekundę była już na drugim końcu świata. Przemierzała Meksyk śladem kakao, którego historia sięga czasów antycznego świata Majów i Azteków. Niczym Jacques Mayol eksplorowała podwodny świat. Wynurzenie przyniosło ekscytację wraz z widokiem majestatycznych ruin świątyni Tulum, wznoszącej się na szczycie urwiska Półwyspu Jukatan. Turkusowe wody Morza Karaibskiego, ostre zbocza klifów i egzotyczne palmy rozsiane wokół imponujących architektonicznych osiągnięć cywilizacji Majów radowały jej serce. Śladami pum, jaguarów i ocelotów, przemierzała rezerwat Sian Ka’an, obejmujący mokradła i tropikalne lasy deszczowe, by wreszcie odkryć wyłaniające się z gęstej dżungli, owiane tajemnicą, starożytne ruiny Majów w Uxmal, czy te położone tuż przy granicy z Gwatemalą w Palenque, San Christobel, Bonampak i Yaxchilan. Spoglądała na piramidy spowite we mgle lasów zwrotnikowych. Obliczając czas według kalendarza haab cofnęła się do czasów cywilizacji prekolumbijskiej, by pojawić się na uroczystości w Chitchen Itza, gdzie kapłani ahkinob w głębiny studni Cenote Sagrado składali ofiary z istnień ludzkich, by wybłagać większe opady deszczu. Nie wiedziała tylko, czy akurat w takiej chwili kosztowali ów napój chocolatl. Czy w tak drastycznym momencie w ogóle wypadało pić kakao? W tę podróż wybrała się sama. Nie było z nią Ernesta. Nie tym razem. Chciała sprawdzić, czy potrafi bez niego żyć.
***
– Znamy się dobrze, jesteś moją bratnią duszą, dlatego zdradzę Ci mój sekret. Zawsze chciałam by mój wybranek serca znał odpowiedź na każde moje pytanie – zaczęła swój wywód Julka, odnalazłszy Ernesta nad jeziorem z samego rana podczas jego codziennego spaceru z Bertą.
– No to nie dziwię się, dlaczego nie jesteś szczęśliwa. Nigdzie takiego nie znajdziesz – odparł rozbawiony Ernest.
– Wiesz, tu nie chodzi o to, by posiadał tę wiedzę, jakiej posiąść nie jest w stanie żaden człowiek – ciągnęła dalej Julka – ale o to, by posiadał tę moc i magię opowiadania, tak abym mogła słuchać go z zapartym tchem, nawet jeśli by konfabulował. Miałby też w sobie ten kojący spokój, jaki można znaleźć na gładkiej tafli jeziora o piątej nad ranem.
– A już myślałem, że jesteś zdana na wielomęstwo i każdy z twoich mężów uzupełniałby braki w wiedzy drugiego. Tyle, że z poliandrią można się spotkać u Eskimosów i nie jestem pewny czy chciałabyś aż tam zawędrować.
– Niekoniecznie – odparła rozbawiona. – Poliandria była akceptowana również wśród Guanczów, zamieszkujących niektóre z Wysp Kanaryjskich. Jeśli dobrze pamiętam występuje też w Afryce u Bahimów i jest to również praktykowane w Tybecie, ale mi wystarczy w zupełności jeden jedyny Jonatan Lwie Serce.
– Kto taki? – zapytał Ernest pewien, że się przesłyszał.
– Jonatan Lwie Serce – powtórzyła z nieudawaną powagą.
Ernest parsknął śmiechem. Patrzył na nią, jak na małą dziewczynkę, nie dowierzając w wypowiadane przez nią słowa.
– Dlaczego Jonatan Lwie Serce?
– Jonatan Lwie Serce to postać z baśni Astrid Lindgren. Jest to młodzieniec, który otacza swoją opieką młodszego, chorowitego braciszka w obliczu zbliżającej się, nieuchronnej śmierci. Ginie nagle w wyniku pożaru, ratując owego, schorowanego Karolka. Po nim umiera też Karolek i razem trafiają do magicznej krainy Nangijalii.
– A jaki to ma związek z doborem życiowego partnera? – zapytał pełen zdziwienia Ernest.
– Relacje pomiędzy braćmi, głównymi bohaterami tej książki, były bardzo zażyłe, wręcz nierozerwalne. Jeden był zawsze przy drugim, jak cień. Mój Jonatan Lwie Serce też byłby zawsze przy mnie. Gdy go odnajdę ogarnie mnie uczucie, jakie ogarnia człowieka w obliczu utraty bardzo bliskiej osoby. To bardzo boli. Oczy są przeszklone, a usta drgają. Świat wiruje wokół mało istotnych spraw, na w pół świadomie tylko się w nim uczestniczy. Dusza płacze, a serce woła o pomoc, która zdaje się znikąd nie nadejść. Tak bardzo odczuwa się brak tej osoby. Spojrzę mu w oczy i zobaczę to coś, co każe mi przyjść do niego z sercem na dłoni. I będziemy żyć w Nangijalii, w takiej nierealnej magicznej krainie. Poproszę, by był moim Aniołem Stróżem, a on wyciągnie do mnie rękę i zabierze mnie do Krainy Szczęśliwości. Stamtąd wydziera się strumień puszystych chmur, zieleń kołyszących się na wietrze smukłych topoli, zbyt wesołe i promienne słońce dla tego, jakże poważnego świata. Tak po prostu, zwyczajnie będzie mi towarzyszył w każdej chwili mojego życia. Nawet, gdy go przy mnie zabraknie, gdy wypłynie okrętem na pełne morze, czuć będę jego obecność, jakby bacznie obserwował wszystko, co jest udziałem mojego jestestwa.
– A kim on miałby być, piratem? – zadrwił z Julki Ernest, rzucając Bercie jej ulubionego pluszaka.
– Nie – odpowiedziała Hania podniesionym głosem. – Marzycielem, tak jak ja.
– Ja wywnioskowałem z twojej opowieści, że będzie pływał na pinasie, a żywot swój zakończy na stryczku, tak jak Kapitan Kidd. Pewnie wiesz z komiksów, że wieszali go dwa razy, bo za pierwszym sznur się zerwał? – zażartował Ernest zatrzymawszy się.
– Bynajmniej.
– Uporządkuj swoje sprawy Julka. Zdecyduj się na coś. Póki jesteś młoda możesz jeszcze coś zmienić – dodał zrywając źdźbło wysokiej trawy.
***
– Moja babcia bardzo źle się czuje – zabrzmiał smutny głos w telefonie.
Julka czym prędzej rozłączyła się i w ulewnym deszczu pobiegła przez łąkę i sosnowy las do domu Ernesta. Bez pukania otworzyła wejściowe drzwi, wbiegła do salonu i z rozpędu wtuliła się w niego. Razem zdezelowanym jeepem udali się do Pszczewa.
Berta położyła się obok pani Matyldy. Jej oczy posmutniały. Co rusz, gdy starowinka zanosiła się kaszlem, psina trącała pyskiem nogę Ernesta.
– To niesamowite, że zwierzę może mieć w sobie tyle empatii – rzekła Julka zaskoczona – Berta panią kocha, pani Matyldo.
– Jest też inny rodzaj miłości, szczególny, który łączy kobietę i mężczyznę – powiedziała pani Matylda – Chciałbym Erneście, abyś znalazł swą bratnią duszę zanim pożegnam ten świat, abyś mógł powiedzieć tej jednej, jedynej osobie, że jesteście oboje jak wyspa Huahine na Oceanie Spokojnym. Stanowi ona jedno, a w czasie przypływu tworzą się z niej dwie wyspy – Huahine Nui i Huahine Iti. Huahine jest piękna i malownicza, czasem targana sztormami na Oceanie Spokojnym. Taki też jest związek dwojga ludzi, ich wspólna droga przez życie.
– Babciu – zmieszał się chłopak – ja nie mam szczęścia w miłości – powiedziawszy to spojrzał wymownie na Julkę.
Po tych słowach Julka wybiegła z domu pani Matyldy. Jej oczy przeszkliły się wypełnione łzami. Szosą prowadzącą do drewnianego domu z bali szła sama łkając. Pod wieczór zasiadła do komputera i wysłała Ernestowi wiadomość.
Nie ma dnia, bym nie czekała na telefon czy spotkanie …
To niedopuszczalne z mojej strony, że nie potrafię zachować zdrowego dystansu wobec Ciebie.
Nie mogę się z Tobą dłużej kontaktować. Za długo to już trwa.
Wiele razy walczyłam ze sobą i za każdym razem nie potrafiłam zrezygnować z tej namiastki szczęścia, jaką dawały mi nasze wspólne rozmowy.
Zachowaj to proszę dla siebie, chociażby ze względu na dobro moich dzieci;
Mam o sobie jak najbardziej naganne zdanie. Zanim mój mąż wróci, zdążę się wypłakać, a wewnętrzny spokój przyjdzie z czasem.
Alicja Błaszczyk
meritum.us