Trudno dziś wyobrazić sobie, aby amerykański prezydent zaryzykował postawienie ultimatum Izraelowi, tak jak to robili Nixon, Ford, Carter i Bush-senior – pisze amerykański analityk.

Stany Zjednoczone są wirtualną wyspą. Otoczone przez dwa oceany, ze spokojną Kanadą na północy, mogą się jedynie obawiać rosnącej populacji meksykańskiej na południu. Dla odmiany Izrael, leżący w zupełnie innym zakątku świata, jest niewielki i klaustrofobicznie otoczony przez wrogie sobie kraje z trzech stron. Ponieważ sytuacja geograficzna Stanów Zjednoczonych i Izraela jest tak odmienna, pomysł, że ich interesy geopolityczne są zawsze zbieżne jest po prostu niemądry.

Sprzeczne działania

To prawda, oba kraje są demokracjami. Izraelski system polityczny, przy wszystkich swoich wadach, jest zapewne najbardziej stabilny na Bliskim Wschodzie. Co więcej, prozachodnie nastawienie Izraela i niewątpliwe talenty tamtejszych służb wywiadowczych zapewniły w ostatnich dziesięcioleciach zarówno namacalne jak i nienamacalne korzyści Stanom Zjednoczonym. Tym niemniej, choć te czynniki łagodzą radykalnie różną sytuację obu krajów, nie unieważniają ich.

W wielu sprawach Stany Zjednoczone i Izrael będą miały po prostu różne punkty widzenia i różne interesy. Stwierdzenie, że nie ma „różnic dzielących te dwa kraje”, co amerykańscy politycy co pewnie czas deklarują, by zjednać sobie proizraelskich wyborców, jest po prostu nieuczciwe. Nie odzwierciedla sposobu myślenia wielu polityków na różnych szczeblach i w różnych agencjach rządowych, zarówno w Waszyngtonie jak i w Jerozolimie.

Każdy naukowiec czy politolog ma pełne prawo twierdzić, że niektóre działania Izraela szkodzą amerykańskim interesom. A to dlatego, że te dwa kraje z natury rzeczy muszą mieć różne cele, wynikające w dużej mierze z ich radykalnie odmiennej sytuacji geograficznej. Działania Izraela muszą więc być od czas do czasu sprzeczne z interesami USA, tak jak działania Ameryki bywają sprzeczne z interesem Izraela. Wszystko to wydaje się oczywiste.

Kontynuując ten tok rozumowania – wydaje się być uzasadnione, by domagać się znaczących zmian w stosunkach amerykańsko-izraelskich. W interesie Ameryki mogłoby być domaganie się większych ustępstw od Izraelczyków, w zamian za pomoc którą otrzymują oni od USA.

Jednak pójście krok dalej i stwierdzenie, że dobre stosunki z Izraelem przynoszą szkodę interesom USA byłoby bardzo naiwne. Naiwne, ponieważ amerykańsko-izraelskie stosunki, które kształtowały się przez dziesięciolecia, stały się tak ważnym elementem amerykańskiej polityki na Bliskim Wschodzie, że ich zerwanie stanowiłoby osłabienie wpływów Stanów Zjednoczonych. Nie można tak po prostu porzucić ważnego sojusznika, nie wystawiając tym samym swojej reputacji na szwank.

W połowie lat 70. ówczesny sekretarz stanu USA Henry Kissinger argumentował, że uzyskanie rozejmu pomiędzy Izraelem i jego arabskimi sąsiadami wymaga znaczących ustępstw ze strony Izraela, ale nie musi oznaczać fundamentalnego osłabienia relacji dwustronnych Tel-Awiwu z Waszyngtonem. Kissinger dowodził również tego, iż kluczem do uzyskania ustępstw ze strony Izraela jest jasne zakomunikowanie mu, że Waszyngton jest w pełni zdeterminowany, by bronić jego integralności – ponieważ stawką jest tu zachowanie reputacji wiarygodnego supermocarstwa.

Sentymenty nie mają więc nic do rzeczy jeżeli chodzi o poparcie Ameryki dla Izraela. Chodzi o interes narodowy. Zmarły tragicznie premier Izraela, Icchak Rabin, realista do bólu, myślał tak samo.

(…)

Robert D. Kaplan

Rzeczpospolita

aby przeczytać całość kliknij tutaj