Najpierw codziennie rano dolewam

do kawy mleko, potem chodzę

londyńskimi chodnikami. Jestem umówiony

ze sztuką. Ona przemawia wprost i sama

jest dla siebie najlepszym komentarzem.

Przy Saatchi Gallery, spowita

w lekką mgiełkę niedopowiedzenia.

Nie muszę ścigać się z Banksy’m,

przeskakiwać po dachach,

rozsupływać wszędobylskie na ścianach graffiti,

wyważać drzwi do “Soho Phone”, * skrzywionej

budki telefonicznej, symbolu braku porozumienia?

Nie spłoszę papierowego bociana, który

złowił złotego karasia w kanale.**

Pomału w skomplikowaną całość się składam,

jakbym sam był oryginalnym origami.

Taki łatwy do rozdarcia

i taki, co bywa “przygnieciony”.

Przekraczam grawitację, niby

Chińczyk, Li Wei, – jego praca,

(mężczyzna przez małą dziewczynkę

niesiony na sznurku, na białych balonach)

jest porywająca.

Nasze wzajemne związki, podobne są do smyczy

dla przyjaciół na spacer prowadzonych,

chociaż wzlatujący na rowerze

– Joel Robinson, zdołał się urwać z uwięzi?

Przy Victoria Street w poprzek nadbrzeża

podziwiam 300 kolorowych łódeczek

na falach Tamizy.

Ich blask, niby rybie łuski, odbija się w wodzie

i w powietrzu lśni.

Instalacja artystów *** łączy oba brzegi

ale także łączy znacznie więcej,

kruchość papieru i światłość wiekuistą,

z drżeniem fal, jak człowiek na wielkim chłodzie,

z odlotem ponad gazetową codzienność,

z pogodzeniem się z aurą pogody,

z czymś, co nas gdzieś, “niby czort niesie”,

nie na Canary Islands, (Wyspy zaczarowane).

Popłynie do Canary Wharaf –

a dzień 15 lutego 2013 roku,

unieśmiertelniony,

będzie trwał na zawsze,

ze sztuką związany,

nie upłynie, donikąd się nie potoczy.

Zbigniew Mirosławski

* praca Banksy’ego na ulicy Londynu

** jw. praca Banksy’ego w technice origami, ustawiona nad londyńskim kanałem.

*** instalacja: Glorii Ronchi i Claudio Benchi.