Katastrofa smoleńska to sprawa Polski – mówi rp.pl ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce Stephen Mull.

Marcin Pieńkowski: Panie ambasadorze, to już trzecia pana misja w Polsce. Zdążył pan polubić nasz kraj?

Ambasador USA w Polsce Stephen Mull: Tak, od pierwszego dnia mojego pobytu w Polsce zdałem sobie sprawę, że to bardzo specjalne miejsce. Myślę, że także w czasach komunistycznych Amerykanie czuli się tutaj, jak u siebie w domu. Nawet jak były jakieś naciski polityczne, to Polacy zawsze byli wobec nas bardzo gościnni. Jest bardzo wiele związków między Polakami a Amerykanami – w Stanach mamy 10 milionów obywateli z polskimi korzeniami. Polska to bardzo przyjemne miejsce.

A co pana najbardziej urzekło?

Kiedy tu przyjechałem, Polska była w bardzo specyficznym momencie swojej historii – zaraz po zakończeniu stanu wojennego. Atmosfera była straszna, szczególnie dla Amerykanów. Cały czas na plecach mieliśmy milicjantów i esbeków. To było bardzo nieprzyjemne, ale mimo to, jeśli chciałem się spotkać z jakimś działaczem opozycji demokratycznej, to ci ludzie zawsze byli gotowi zorganizować mi kontakt, porozmawiać bardzo swobodnie i bez obaw. Nawet, jeśli po spotkaniu ze mną oznaczało to automatyczne drugie spotkanie z esbekiem.

Opozycjoniści nie bali się z panem spotykać?

Byłem pod wielkim wrażeniem tego, jak bardzo ci ludzie byli odważni. Zawsze się zastanawiałem, jak ja, jako zwykły obywatel, bym się zachował żyjąc w takim systemie. Czy byłbym gotowy spotkać się z wrogiem mojego państwa? Odpowiedź chyba brzmiałaby „nie”, więc byłem pod dużym wrażeniem, że ci ludzie, mimo wszystko, byli tak otwarci.

A pan miał jakieś nieprzyjemne sytuacje związane ze służbami?

Pamiętam, że jak byłem w Polsce zaledwie trzy tygodnie – to była trzecia rocznica gdańskich porozumień. Pojechałem do Gdańska, żeby zobaczyć, czy będzie jakaś manifestacja i zostałem aresztowany przy pomniku Poległych Stoczniowców 1970 roku. Byłem zatrzymany tylko przez dwie godziny, nic poważnego, ale to było bardzo ekscytujące. Faktycznie była tam manifestacja. To imponujące, że jednak duch trwał, duch demokracji i odwrotu od komunizmu. Ten duch sprawił też, że nie mogłem nie polubić Polski.

W 1984 roku, w dniu pierwszego przyjazdu do Polski, miał pan 26 lat i był młodym, początkującym dyplomatą. Nie obawiał się pan wyjazdu do kraju znajdującego się za żelazną kurtyną, w którym niedawno zakończył się stan wojenny?

Jak byłem zatrzymany, zaledwie po trzech tygodnia pobytu, to myślałem, że będę miał straszne kłopoty z szefem. Ale nie, nie bałem się specjalnie. To było bardzo dziwne doświadczenie. Wiedziałem, że cały czas byliśmy na podsłuchu. Kiedyś robiliśmy remont w łazience w naszym mieszkaniu i dowiedzieliśmy się, że nawet tam były mikrofony. Tu, na terenie ambasady również. Kilka tygodni takiego życia to zbyt wiele, więc co dwa miesiące wyjeżdżaliśmy do Berlina Zachodniego, żeby odpocząć od tych podsłuchów.

Kontaktował się pan w tamtym czasie z opozycją, m.in. z Lechem Wałęsą. Ostatecznie zakończyło się to oskarżeniami o szpiegostwo i koniecznością wyjazdu z Polski.

To nie jest do końca prawda. Oczywiście, byłem oskarżony o szpiegostwo, ale to się stało na chwilę przed moim wyjazdem wynikającym z zakończenia misji. Władze PRL same nigdy nie kazały mi wyjechać. Jerzy Urban, będący wtedy rzecznikiem prasowym rządu PRL, mówił, że prowadzone jest jakieś śledztwo w mojej sprawie. I po moim powrocie do USA informował, że już wyjechałem i oni nie wiedzą czy byłem szpiegiem, czy nie.

(…)

Marcin Pieńkowski

rp.pl

aby przeczytać całość kliknij tutaj