W Danii strajkowali do niedawna pracownicy browaru Carlsberg, w Kanadzie pracownicy ambasad, a w Chile obsługujący największy teleskop świata na pustyni Atacama. Niezadowolonych z warunków są miliony pracujących na całym globie, w Stanach Zjednoczonych po raz kolejny zaprotestowali pracujący w sieciach sprzedaży i restauracjach szybkiej obsługi.
Jak twierdzą organizatorzy strajku od Bostonu po Alamedę w Kalifornii, w 60 miastach Ameryki tysiące niezadowolonych z głodowej pensji wyszło na ulice żądając 15 dolarów za godzinę swojej pracy. W tej chwili minimum państwowe wynosi $7,25 i rzeczywiście przy aktualnych cenach na nieomal wszystko, zarabiając minimum nie sposób wyżywić rodziny, nawet gdy pracuje się od rana do zmierzchu. To drugi protest najsłabiej zarabiającej grupy zawodowej w USA, pierwszy w listopadzie ub. roku przeprowadzono w dużych miastach. Wczoraj, w przeddzień amerykańskiego Święta Pracy, protest objął także mniejsze miejscowości.
Jeszcze kilka lat temu pisałbym o takim strajku w innym tonie, w MacDonaldach, Burger Kingach ale i w Macy’s czy Searsie pracowali ludzie z wyboru, aż 25 proc. stanowili nastolatkowie. Dziś za ladą i przy kuchni stoją często wykształceni młodzi Amerykanie bez szans na inną pracę. Nastolatków jest już tylko 16 proc., za to najczęściej w sieciówkach pracują głowy rodziny borykające się przy tak niskich stawkach z problemami dnia codziennego. Jesienny protest przyniósł niewielkie podwyżki płac. Dziś 2,5 mln osób pracujących w fastfoodach marzy bardziej niż żąda 100 proc. podwyżki, bo szanse na taką zmianę warunków pracy są żadne. Przedstawiciele National Restaurant Association o takiej podwyżce płac wypowiadają się jakby słyszeli baśń o żelaznym wilku. Dyrekcje wielkich korporacji wydają specjalne oświadczenia, w których bronią się, twierdząc – jak Burger King – że o warunkach zatrudnionych decydują właściciele, którzy wykupili licencję (franczyzę), albo jak MacDonald – ponoć dobrze płacący i obejmujący pracowników opieką socjalną.
To chyba nie do końca prawda, o czym świadczył marsz wokół chicagowskiego Rock ‘n’ Roll McDonald’s w centrum miasta. National Employment Law Project, organizacja pracująca na rzecz protestujących, wyliczyła, że średnia stawka godzinowa w fastfoodach to $8,94 na godzinę, do żądanych $15 jest więc bardzo daleko. W Stanach Zjednoczonych tylko w restauracjach i barach szybkiej obsługi pracuje 13 milionów osób, większość o minimum krajowym nawet nie śni, bo i tak większość dochodu stanowią napiwki. W Wendy’s czy Taco Bell takich możliwości nie ma i już ten fakt świadczy o złożoności problemu.
Żądanie powstania związków zawodowych powoduje mrowienie po plecach korporacyjnych szych, które wolą mówić o przypadkach, jak to pierwsza praca w sieciówce pozwoliła na zrobienie wielkiej kariery, niż o tym, że większość pracowników ma mniej niż 25 lat i ich szansa na jakąkolwiek karierę jest niemal nierealna. Interes fastfoodowy to w Stanach Zjednoczonych ogromny biznes, obroty sięgają rocznie 200 mld dolarów. Gigantyczne zyski jakie osiągają właściciele głównie sieciowych restauracji to efekt niskich płac i niepełnego wymiaru godzin pracowników, co zwalnia korporacje z socjalnych obciążeń. Przygotowanie produktów do rosnących w siłę sieciówek i możliwość zatrudnienia do sprzedaży gotowych wyrobów nowych pracowników pozwoliło na największy przyrost miejsc pracy w czasach recesji, o czym też nie powinniśmy zapominać.
Pat? Chyba tak i niezależnie, po której stronie mamy serce sami chyba nie chcemy płacić 10 zielonych za bułkę z mielonym kotletem w anturażu sałaty i pomidora.
Sławomir Sobczak
meritum.us