Wczoraj zmarła jedna z najbarwniejszych postaci chicagowskiej Polonii. Wanda Majcher była dziennikarzem, menedżerem, politykiem, a pewnie jeszcze kilka innych profesji można by Jej spokojnie przypisać. Pomagała ludziom choć sama przez lata wymagała opieki. Żegnając Wandę zaprezentujmy Jej tekst, wstrząsającą, ale i budującą historię walki z chorobą, którą prowadziła wiele lat. Cześć Jej pamięci!

meritum.us

Wanda Majcher – Historia rakiem pisana. W lipcu 1998 roku zdiagnozowano u mnie raka piersi.

Pamiętam bardzo dokładnie ten niedzielny poranek, kiedy badając się pod prysznicem wyczułam coś obcego. Delikatne zgrubienie w lewej piersi. Nie było tego wcześniej. Oczywiście należało iść do lekarza i tak też zrobiłam. Nikomu nic nie mówiąc, sama pojechałam na badania do szpitala.

Pierwszym krokiem była mammografia, której nigdy wcześniej nie robiłam. Miałam 36 lat, a rutynową mammografię robiono wówczas paniom po czterdziestce. Najpierw więc maltretowanie piersi przy mammografie. Pierwszy wynik – za mało obrazów, a te, wykonane niewystarczające do postawienia diagnozy. Powtarzamy mammografię i znowu nic. Ultrasonograf też nic nie pokazuje, ale ja czułam, że coś tam jest.

Chirurg podejmuje decyzję – biopsja igłowa pod pełną kontrolą ultrasonografu.

Ten rodzaj biopsji to taki strzał w pierś, wykonany olbrzymią, jak pistolet strzykawką. Najgorsze jednak było oczekiwanie na jej wynik, dni do kolejnej wizyty mijały wolno. Nie zdając sobie zupełnie z tego sprawy umówiłam ją na 7 lipca.

W dzień moich 36. urodzin.

„Masz raka”, mówił lekarz krótko i bez specjalnych sentymentów. Doświadczony chirurg rekomenduje mastektomie. Specjalizuje się w usuwaniu guzów piersi i cieszy się bardzo dobrą reputacją w środowisku kolegów po fachu. Ale to facet, on pewnie nie do końca rozumie, czym dla kobiety jest utrata piersi.

Pamiętam, siedziałam w samochodzie i płakałam. Trzeba było podjąć decyzję i musiałam ją podjąć sama. Wtedy poza trzynastoletnim synem nie miałam w Stanach żadnej rodziny, a mój jedyny brat jest w Polsce.

Byłam przerażona. Dotąd byłam zdrowa, nie czułam się staro. Może niezbyt dobrze się odżywiałam, paliłam, dużo pracowałam. Potrzebna mi była druga opinia – opinia kobiety specjalisty. Nie chciałam tracić piersi. Było to dla mnie równoznaczne z utratą kobiecości. A tu trzeba działać szybko, raczysko nie próżnuje. Budujące było to, co powiedziała mi lekarz onkolog – na moje szczęście nowotwór został wykryty dość wcześnie, nie jest duży i istnieje możliwość przeprowadzenia operacji oszczędzającej. W panicznym strachu poddałam się leczeniu – zaufałam lekarzom. Wzięłam się w garść i poszłam na operację.

Uparłam się ocalić pierś, wycięto więc ośmiomilimetrowy guz z marginesem.

Wybudzono mnie po operacji – jestem! żyję!

Kolejny etap to naświetlania i chemoterapia. Był lipiec, a ja musiałam zdążyć ze wszystkim, zanim mój syn wróci z wakacji. Wracał z Polski na początku września. Oczywiście o niczym nie wiedział. Wszystko zaczęło się tuż po jego wyjeździe, a nie chciałam tej trudnej dla trzynastolatka rozmowy prowadzić przez telefon.

Jeszcze w trakcie rekonwalescencji zaczęłam naświetlania. Przez 35 dni codzienne wstawałam o 6 rano, żeby zdążyć na terapie przed pracą. Każdego dnia byłam coraz bardziej zmęczona, moja skóra wyglądała jak poparzona.

Mijały tygodnie, strach jednak nie mijał. Nieustannie dręczy mnie jedno krótkie pytanie – co dalej? Jak mam powiedzieć o tym wszystkim dziecku?

Kolejne wizyty u lekarzy. Moja wspaniała onkolog miała już wyniki badań patologicznych i ułożony plan chemoterapii. Były złe i dobre nowiny. Okazało się, że to agresywna odmiana nowotworu piersi, ale węzły chłonne pozostały niezaatakowane, więc tylko cztery sesje chemii.

Skończyłam naświetlania i zaraz po tym zaczęłam chemoterapie. Każdy kurs to ponad cztery godziny dodatkowo badania laboratoryjne przed terapią. Z innymi chorymi siedzimy na fotelach, wymieniając się doświadczeniami i uwagami, jak każda z nas to świństwo znosi. Czy wymiotuje, czy nie wychodzi z toalety, bo ma biegunkę. Moje paznokcie zrobiły się wstrętne i schodziły warstwami. Włosy były zniszczone i wypadały garściami.

I wreszcie koniec. Usłyszałam, że jeżeli nie będzie nawrotów w ciągu dwóch lat to mam przed sobą pięć lat życia.

Mój syn wrócił z Polski. Pamiętam strach w jego oczach i pytanie: „ale teraz już wszystko w porządku, mamo?”.

Powtarzałam więc ciągle jemu i sobie, że rak to nie wyrok. Wczesna diagnoza i leczenie pozwalają na całkowite wyleczenie i powrót do normalnego życia. Ale codziennie modliłam się i prosiłam o czas. Czas na wychowanie mojego syna.

Życie wyglądało tak: badania kontrolne co 3 miesiące, później co pół roku i wreszcie raz na rok. Regularnie sprawdzam drugą pierś. Moja onkolog z każdą wizytą coraz bardziej optymistycznie widziała moją przyszłość. Ja też. Powtarzałam za nią, że to już wygrałam.

Pamiętam, jak podczas jednej z rutynowych wizyt poznałam 18-letnią dziewczynę po operacji obu piersi. Wtedy mój problem wydał mi się błahy i przestałam się nad sobą użalać. Ona miała całe życie przed sobą, a ja miałam wtedy dwa razy tyle lat, co ona.

Choroba nie zmusiła mnie do zwolnienia tempa życia. Wręcz przeciwnie. Moje doświadczenie otworzyło mi oczy na wiele rzeczy. Dzięki mojej onkolog nawiązałam wówczas współpracę z onkologami z Uniwersytetu Michigan, a także z organizacją Y-me. Byłam przedmiotem badań, wspólnie maszerowaliśmy w dorocznych maratonach. Z udziałem polonijnych lekarzy organizowaliśmy wiele seminariów poświęconych nowotworowi piersi w środowisku polonijnym. Dzięki niej pomoc w takiej, czy innej formie otrzymało wiele Polek borykających się w Stanach Zjednoczonych z tą trudną chorobą. Zagrzebałam się w prace, działalność społeczną i polityczną – to była moja terapia. Z każdym rokiem zaczęłam się przyzwyczajać do myśli, że jestem zdrowa, że udało mi się pokonać tego drania – raka. Kiedy skończyłam 42 lata, przeżyłam moją mamę, która mając właśnie tyle lat umarła na nowotwór.

W grudniu 2005 roku siedząc w domu przed telewizorem poczułam ból w klatce piersiowej, tak pośrodku. Czyżby problemy z sercem?

Myślałam na początku, że to może stres, nadmiar pracy. Obiecałam sobie, że będę unikać stresujących sytuacji. Ból się pojawiał i znikał, nigdy jednak tak do końca. W dalszym ciągu się badałam. Nie wyczuwałam nic, ale towarzyszyło temu dziwne, nieokreślone uczucie. Niepokój. Wreszcie w kwietniu 2006 roku moja lekarka rodzinna, z którą prywatnie się przyjaźnię skierowała mnie do szpitala. Zagroziła mi, że jeżeli nie poleżę kilka dni i nie dam się porządnie przebadać to przestanie się ze mną przyjaźnić. Groźba podziałała. W szpitalu zrobiono wszystkie możliwe testy. I nic. Dopiero radiolog odczytujący zdjęcia rezonansu magnetycznego zaniepokoił się cieniem na prawym płucu. Kolejna biopsja igłowa i diagnoza – nowotwór płuc. Po dokładnym przeanalizowaniu historii choroby wniosek, że to może być przerzut. Tylko jakim cudem? Przecież specjalistyczne badania mammograficzne nic nie pokazały… Potem lekarze znaleźli kolejny guz. W tej samej piersi, co przed laty, sprytnie ukryty za bliznami po poprzedniej operacji. Z przerzutami do płuc, mostka, kości i kręgosłupa. Tym razem nie miałam wyboru, mastektomia lewej piersi, usunięcie guza z płuc i operacja mostka. Przyszły refleksje, żal i pretensje do siebie, że z głupoty i arogancji nie podjęłam tej decyzji siedem lat temu. W oszukiwaniu samej siebie i w dawaniu sobie nadziei zdobyłam mistrzostwo świata.

I znowu bałam się potwornie. Nie był to strach przed bólem, chorobą czy kalectwem. Ale że ludzie zobaczą, że jestem chora. Lęk, przed mężczyzną, że porzuci i nieustający lęk o syna. Teraz już dwudziestoletniego, studiującego i mieszkającego w akademiku, ale ciągle – wydawało się – potrzebującego mojej pomocy. Jeszcze przed operacją uczciwie ich o wszystkim informuję. Są równie wystraszeni, jak ja, ale obaj mówią, że mam walczyć.

Podczas mastektomii okazało się, że płuca i mostek to zbyt duże ryzyko. Guz w płucach za blisko tchawicy, żeby ciąć, mostek groził zapadnięciem klatki piersiowej. Więc tylko usunięcie lewej piersi. Wszczepiono mi również port. Doskonale pamiętam pooperacyjną noc w szpitalu. Wygoniłam moich mężczyzn do domu i pomimo potwornego bólu zdjęłam opatrunki. Stanęłam przed lustrem w łazience. To, co zobaczyłam porządnie mnie przeraziło. Więc to tak miało od tej pory być, tak wyglądam.

Złych nowin nigdy dość. Onkolog, którą znam i której ufam nie może się dłużej mną zajmować. Moje ubezpieczenie kierując się względami finansowymi nie odnawia z nią kontraktu. Znalazłam nową, też kobieta, też specjalizująca się w nowotworach piersi. Ale zaufania nabierałam do niej bardzo powoli. Między innymi dlatego, że widząc mnie pierwszy raz na oczy dawała mi dwa lata życia i napędziła strachu. Choć może jednocześnie zmobilizowała mnie do tego, żeby jej pokazać, jak bardzo się myli.

Koniec 2007 i pierwsze pół roku 2008 moi chłopcy wozili mnie na chemoterapie tam i z powrotem. Czekali, aż skończy się podłączona do portu kroplówka. Czasem pięć, sześć godzin. Nie pozwalali mi jeździć samej. I słusznie. Po pierwszej sesji, kiedy nie powiedziałam im, że mam terapię, przywiozła mnie do domu chicagowska policja. Nie wiedziałam wówczas, że skutki uboczne wystąpią tak szybko. Miałam nadzieję, że dojadę do domu. Tymczasem po drodze zdążyłam tylko skręcić w boczną uliczkę i otworzyć drzwi samochodu zanim zaczęłam wymiotować. Ktoś mnie zobaczył i zadzwonił po policję. Szczęśliwie obaj funkcjonariusze byli bardzo wyrozumiali. Zawieźli mnie na posterunek, ale również cierpliwie wysłuchali. Po skontaktowaniu się z Centrum Onkologicznym odwieźli mnie i samochód do domu.

Wyniki badań po każdej terapii dawały nadzieję. Bardzo się o to starałam, pomimo tego, że odnalezienie się w tym wszystkim nie było łatwe. Mój syn i mój partner, obaj zachęcali mnie do robienia tego, co uznam za konieczne. Nawet wtedy, kiedy wymyślałam największe głupoty. Wspierali mnie, kiedy chodziłam na akupunkturę, gdy zażywałam witaminy i zioła, chodziłam do energoterapeutów, a także podczas normalnych zabiegów medycznych. Także, gdy po raz kolejny wyłysiałam i doszłam do wniosku, że nie będę nosić peruk. A miałam różne do wyboru. Dostałam je wraz z protezami, odpowiednimi stanikami z kieszonką na pierś. Co ciekawe, są sklepy dla takich jak my, „bezpiersiowych”. Można kupić specjalne koszulki, stroje kąpielowe. Jeden wielki przemysł dla nas. Koronki, bawełna, biała i kolorowa bielizna, gorseciki na randki. Mimo to nie czułam się wówczas kobieco. Kompletnie łysa, wszędzie. Spuchnięta od sterydów i hormonów zawartych w koktajlach otrzymywanych podczas chemoterapii szybko przybierałam na wadze. Ale wyniki badań były obiecujące. Wiedziałam, że każda dawka obrzydliwych leków trzyma mnie przy życiu. W międzyczasie naświetlano mi mostek, palliatywnie, aby choć trochę uśmierzyć ból. Podczas tych sesji nauczyłam się rozpoznawać kobiety takie jak ja. Przestałam się bać tabu, nie mają piersi, ja też i co z tego?

Po którejś kolejnej chemoterapii wspaniałe nowiny. Zatrzymano rozwój potworka-nowotworka, nie pojawiają się nowe przerzuty. Guzy co prawda się nie zmniejszyły, ale i nie rosną. Skończyłam terapię i byłam szczęśliwa. Przyzwyczaiłam się do mojej nowej onkolog. Włosy zaczęły odrastać. Podczas kolejnej kontrolnej wizyty pokazuje jej mech, którym porośnięta jest moja głowa. Włosy są jeszcze bardzo krótkie, kręcone, dużo ciemniejsze. Dzięki mojej przyjaciółce-lekarce przyjeżdża z Polski mój brat. Zostaje ze mną pół roku. To ważne, bo od mojego przyjazdu do Stanów go nie widziałam.

Cały czas pracowałam, urywałam się z pracy na pół dnia w piątek, na terapie. W czasie weekendu dochodziłam do siebie. Nie zwolniłam tempa, wręcz przeciwnie, przyjmowałam nowe wyzwania.

Wystartowałam w wyścigu o fotel senatora stanowego, ponieważ chciałam i myślałam, że mogę jeszcze coś zrobić dla drugiego człowieka. Ponieważ to, że żyję zawdzięczam ludziom. Wszystkim, którzy razem ze mną toczyli kolejne bitwy tej wojny. Którzy wspierali mnie, wozili do lekarzy, gdy moi chłopcy nie mogli. Odwiedzali mnie w domu i dzwonili, żeby dodać mi otuchy, kiedy miałam wszystkiego dosyć lub kiedy w wyjątkowo trudnym okresie zorganizowali dla mnie przepiękny koncert z udziałem największych chicagowskich gwiazd polonijnych. Dlatego też, kiedy podczas kolejnych testów okazało się, że guzy się powiększają i znowu czeka mnie to samo, było mi łatwiej. Łatwiej, ponieważ wiedziałam, że nie jestem sama.

Ta runda była jednak dużo cięższa. Wykończony organizm coraz gorzej znosił chemoterapię. Zaczęłam tracić na wadze. Latem wylądowałam w szpitalu z nowotworowym zapaleniem opon mózgowych. Przyplątało się również zapalenie płuc. Zrobiono mi punkcje kręgosłupa i wszystkie możliwe badania.

Wreszcie pod koniec 2010 roku pani onkolog rozkłada ręce i pyta mnie czy mam świadomość tego, co się dzieje. Wykorzystałyśmy wszystkie możliwe opcje i leki dostępne na rynku amerykańskim. Za jej przyzwoleniem stosowałam inne metody leczenia, włączając w to kuracje hollistyczne. Tym razem nowotwór nie chce się zatrzymać. Zmartwiona mówi, że nie wie co ze mną będzie za dwa, trzy miesiące, że nie ma dla mnie już żadnego leczenia, poza palliatywnym, polegającym wyłącznie na uśmierzaniu bólu. Tak pani doktor, mam tego świadomość, pełną świadomość. Znowu od jakiegoś czasu towarzyszył mi ten dziwny niepokój.

Obie podejmujemy decyzje o zaprzestaniu wszelkiej, nie przynoszącej już efektów, a wykańczającej organizm chemoterapii. Dostaje różnego rodzaju środki przeciwbólowe i spotykamy się w klinice onkologicznej rutynowo, raz w miesiącu. Głównie aby porozmawiać. W tym czasie doktor wypisuje mi recepty na leki, których nie można powtarzać, czy zamówić przez telefon. Najskuteczniejsze są plastry Fentanylu, które działają przeciwbólowo, bez niepotrzebnego ogłupiania.

Statystycznie zostało mi dwa do sześciu miesięcy życia. Zaczynam się śpieszyć. Tyle spraw muszę uporządkować. Najpierw jednak czekają mnie trzy najtrudniejsze rozmowy – z moim synem, który po skończeniu studiów spotkał dziewczynę i przeniósł się z Chicago do Nowego Jorku, z moim partnerem, a także z moim bratem. Konsultując to z panią onkolog podjęliśmy decyzję o wyjeździe do Nowego Jorku na Święto Dziękczynienia. Jedziemy samochodem, przelot nie byłby w mojej sytuacji najlepszym rozwiązaniem. Radość ze spotkania z synem przyćmiewa cała sytuacja zdrowotna. Pogoda jest przepiękna, zupełnie nie listopadowa. To już któryś z kolei raz zwiedzamy Nowy Jork. Chodzimy do teatrów, oglądamy wspaniałą, nowojorską paradę, ale wszystko to jest spowite smutkiem. Spędzamy razem maksymalnie dużo czasu. Najgorsze dla mnie jest pożegnanie, bo żegnam się z moim synem ze świadomością, że już go nie zobaczę.

Powrót do Chicago, normalne życie, obowiązki w domu.

Porządkuję dokumenty, sama piszę testament i dyspozycje dotyczące pogrzebu. Tak dużo do ogarnięcia, a czasu tak mało. Raz w tygodniu rozmawiam z synem i bratem. Ból dokucza, ale przez tyle lat nauczyłam się z tym żyć. Zaczynają się problemy z oddychaniem, przywożą mi do domu maszynę do tlenu. Kiedy przychodzą gorsze dni korzystam z niej. Nie chce się ogłupiać środkami przeciwbólowymi, chce jeszcze w miarę normalnie funkcjonować. Dwa niewielkie guzki pojawiły się na skórze głowy. Tak, to zmiany nowotworowe. Zaczynają boleć.

Mijają miesiące, jest koniec maja 2011, a ja wciąż żyję! Decydujemy się spędzić wakacje na Florydzie, gdzie spotykamy się z moim synem. Tak bardzo chcę go jeszcze raz zobaczyć. Lekarze mówią jedź, tylko zabierz ze sobą tlen i wszystko inne, co ci potrzebne. Jedziemy samochodem. Cudowne dziesięć dni na Florydzie. Tlen się przydał, pojawiły się kłopoty z oddychaniem, bo było gorąco. Pomimo tych upałów, na Florydzie czułam się dobrze. Ale powrót do Chicago ciężki. W lewym płucu gromadzą się płyny i to mnie dusi. Zoperowano mnie i założono dren. Pielęgniarka, która przychodziła do domu uczyła mnie, jak usuwać płyny i dbać o to, by nie było infekcji.

Wciąż raz w miesiącu spotykam się z moją onkolog. Wchodząc do Centrum Onkologicznego już od progu wołam:”cześć, ciągle jeszcze jestem z wami”.

Ubiegłoroczne Święta Bożego Narodzenia minęły bardzo spokojnie, w gronie przyjaciół. Miałam czas na refleksje. Dużo wówczas myślałam o żonie byłego burmistrza Chicago, Maggie Daley, która odeszła w dzień Święta Dziękczynienia, 24 listopada, 2011, w wieku 69 lat. Miałam zaszczyt znać ją osobiście. Była dla mnie przykładem, jak z godnością znosić chorobę. Jej walka z rakiem zaczęła się w roku 2002 i przebiegała podobnie, jak moja. Ten sam typ nowotworu piersi, podobny rozwój choroby, postępujące po sobie przerzuty.

Minął kolejny rok, zaczął się nowy. Dosyć niefortunnie dla mnie, ponieważ pod koniec stycznia zaliczyłam kolejny pobyt w szpitalu. Symptomy takie, jak ostatnio, oprócz tego ból, którego sama w domu nie byłam już w stanie opanować.

Tym razem prawe płuco. Znowu operacja założenia drenu. Podłączono mnie do morfiny i dokładnie mnie przebadano. Także tutaj nie byłam sama. Moja onkolog, zaprzyjaźnieni lekarze, przyjaciele, sąsiedzi, księża, ludzie z naszej wspólnoty z kościoła Świętego Jakuba zawsze znaleźli czas na odwiedziny. Siadali przy moim łóżku, nie mówiąc dużo, ale sama obecność drugiego człowieka tak wiele wówczas dla mnie znaczyła.

Kiedy leżałam nieprzytomna i mało komunikatywna prowadzący mnie w szpitalu lekarz internista, na podstawie wyników badań wydała na mnie wyrok śmierci. Zadzwoniła do mojego syna i bez ogródek powiedziała mu, żeby przyjechał, jeśli chce się ze mną pożegnać, bo nie przeżyje tygodnia.

Mój przerażony syn wsiadł w samolot i w środku nocy, prosto z lotniska przyjechał do mnie. Gdy otworzyłam oczy i go zobaczyłam, myślałam, że mam halucynacje. Pomimo silnych dawek morfiny doskonale pamiętam to, że za każdym razem, gdy budziłam się z morfinowej drzemki widziałam kogoś z rodziny, lub przyjaciół siedzących w moim pokoju. Zamiast umierać, zaczynałam dochodzić do siebie, myśleć logicznie i zadawać pytania lekarzom prowadzącym mnie w hospicjum. Okazało się, że kompleksowe badania zrobione jeszcze w szpitalu pokazały nowe guzy w obu półkulach mózgowych i przerzut do wątroby. Dlatego po raz kolejny wydano na mnie wyrok śmierci. Tymczasem mnie nie powinno się zaliczać do statystycznych przypadków. W momencie, kiedy zwlekłam się z łóżka, ubrałam się i uciekłam na zewnątrz… na papierosa. Nie przestałam bowiem palić. Paliłam w szpitalu, udając, że schodzę do kaplicy (oczywiście do kaplicy też szłam, ale po papierosie). Papierosy to jedna z moich przegranych bitew. One zwyciężyły, niestety. Warunki miałam bardzo komfortowe. Piękny pojedynczy pokój, jeden z szesnastu na tym piętrze. Czyściutko, bezzapachowo, dobre jedzenie. Natomiast jeżeli chodzi o fachową opiekę lekarską czy pielęgniarską to bywało różnie. Później, w okresie od lutego do początku czerwca 2012 wracałam tam kilkakrotnie, miałam więc już swój „stały pokój”J. Po dwóch tygodniach spędzonych w hospicjum i wbrew wyrokowi szpitalnej pani doktor ciągle jeszcze istnieję. Zamiast na cmentarz na początku lutego wybierałam się do domu.

Żegnające mnie pielęgniarki cieszyły się razem ze mną mówiąc, że stąd się nie wychodzi ot tak po prostu do domu. Znowu organizm zawalczył i wygrał kolejną bitwę tej wojny. Oczywiście wypisano mnie na bardzo dokładnie określonych warunkach. Od tej pory żyję na stałe podłączona do pompy morfinowej, automatycznie dostarczającej odpowiednio dobrane dawki, kontrolujące ból. Radość z powrotu do domu ogromna. Mój syn zostaje z nami przez jakiś czas. Dostał w pracy bezpłatny urlop.

Pierwsze dni po powrocie to zamieszanie z ustaleniem hospicyjnej rutyny. Pielęgniarka okazuje się pielęgniarkiem Michaelem, facetem. Na początku mam duże opory z zaakceptowaniem tego faktu, wolałabym kobietę. Ponieważ bez lewej piersi, z rurkami wystającymi z każdego boku i żyłkami podłączonymi do portu, przez które podawana z maszyny jest morfina nie przedstawiam najatrakcyjniejszego widoku. Od szyi w dół wyglądam jak niedopracowany, człekokształtny robot. Mnie samej ciężko się do siebie przyzwyczaić.

Powoli wszystko zaczyna się normować. Jest wciąż dużo różnego rodzaju niedociągnięć ze strony hospicjum. A każda tego typu sytuacja do dodatkowy stres dla mnie. Którejś nocy budzi wszystkich przeraźliwy, piszczący sygnał wydobywający się z mojej pompy. Stawia nas na nogi. Pierwsza reakcja – szlag trafił pompę.

Dzwonimy pod numer alarmowy. Wyczerpała się bateria zasilająca maszynę. Okazuje się, że trzeba ją co jakiś czas wymieniać, a ktoś zapomniał nas o tym poinformować. Jeszcze kilkakrotnie wracam do hospicjum. Przyczyny są różne: infekcje organizmu, wysoka gorączka, grypa żołądkowa, ból nie do wytrzymania. Lekarze i pielęgniarki trzymają pokój numer 378 w pogotowiu – tzw. mój pokój.

Z pewnością nie byłam najłatwiejszym z pacjentów, brakowało mi cierpliwości, chciałam albo umrzeć, albo wyzdrowieć. Od początku czerwca jestem w domu, nie było potrzeby powrotu.

Hospicyjne doświadczenie pokazało mi, że w miejscu gdzie jest mnóstwo cierpienia, ludzie pracujący tam mają dużo miłości do drugiego człowieka. A tam, gdzie jest miłość jest potęga uzdrawiania.

Żyję, funkcjonuję.

Znacznie zwolniłam obroty. Pracuję z domu, trochę piszę. Dziękuję Bogu za nowoczesne technologie. Ciągle prezesuję dwóm organizacjom, których zarząd nie zgodził się przyjąć mojej rezygnacji. Porozumiewamy się przy pomocy komputera, maili, telefonów i faksów.

Wciąż staram się, o ile zdrowie pozwala pomagać ludziom, którzy mojej pomocy potrzebują.

Przed kilkoma dniami zakończyłam naświetlania guzów na głowie. Mam nadzieję, że nie będą już tak bardzo boleć. Po raz kolejny jestem łysa.

Mój syn wrócił do Nowego Jorku, do swojego życia, ale mam nadzieje, że znów przyjedzie.

I jestem gotowa. Przestałam się bać śmierci. Już dawno uświadomiłam sobie, że świat będzie doskonale funkcjonował beze mnie. Lękam się trochę utraty wzroku, słuchu, mowy, pamięci, utraty kontroli nad podstawowymi funkcjami fizjologicznymi ciała. Panicznie boje się, że będę ciężarem dla moich bliskich. A takie mam perspektywy, jeżeli guzy mózgu będą się rozwijać.

Każdy dzień witam z radością, bo życie jest tylko jedno i tylko moje. I tak chcę trwać do końca, pełna wiary i optymizmu. Pomimo tego, że wiem, iż ostatecznie nie wygram tej mojej wojny z rakiem. A może właśnie dzięki okazanej miłości ją wygrałam?

Taka jest moja, rakiem pisana historia.

Wspomnienia mają swoje miejsce w naszym życiu. Kiedy już minie czas wielkiego bólu i strasznego leku, kiedy na nowo poukładamy sobie ten świat i potrafimy żyć z chorobą, kiedy znowu pozwalamy sobie na marzenia przychodzą chwile refleksji i wspomnień. Momenty, kiedy zastanawiamy się nad tym, jak być mogło, gdybyśmy podjęli kiedyś inne decyzje. Każdy z nas ma inną sytuację, inny charakter, inaczej radzi sobie z trudnościami choroby. Próbujemy wykrzyczeć nasze cierpienie, nasze emocje. Ale jest w nas siła i potrafimy podjąć trudną walkę z ciężką chorobą, która zawsze przychodzi w nieodpowiednim momencie, a na która nikt przecież nie czeka. I dajemy radę walczyć dla siebie, dla rodziny, dla zdrowia, dla życia.