Przedwyborcze zyski na Wall Street
Ostatnia sesja przed wyborami w Stanach Zjednoczonych przyniosła kontynuację piątkowych wzrostów. Amerykański rynek akcji w ciągu ostatniego miesiąca przeszedł ze stanu ekstremalnego strachu do umiarkowanej chciwości. Amerykanie będą dziś wybierać członków Izby Reprezentantów oraz 33 ze 100 senatorów. Sondaże wskazują na zdecydowane zwycięstwo Republikanów, którzy mają odzyskać większość w obu izbach Kongresu. Taki werdykt oznaczałby, że przez najbliższe dwa lata opozycja blokowałby wszelkie szkodliwe pomysły ekipy Joe Bidena. Zdejmowałoby to z agendy m.in. podwyżki podatków czy wszelakie obciążenia i restrykcje narzucane z tytułu tzw. polityki klimatycznej. Od niemal dwóch lat Partia Demokratyczna sprawuje władzę w Stanach Zjednoczonych. Inwestorom z Wall Street taki scenariusz zdaje się podobać, choć wkalkulowane w niego jest ryzyko kolejnego „zamknięcia rządu” w ramach sporów o podniesienie ustawowego limitu zadłużenia USA. W poniedziałek Dow Jones urósł o 1,31%, finiszując z wynikiem 32 827 punktów. S&P500 zyskał 0,96% i zakończył dzień na poziomie 3 806,85 pkt. Nasdaq zwyżkował o 0,85%, osiągając wysokość 10 564,52 pkt.
Od połowy października amerykański rynek akcji usilnie stara się ignorować niekorzystne informacje. Lekceważone są plany coraz wyższych stóp procentowych w Rezerwie Federalnej (potencjalnie już powyżej 5% wiosną 2023),uporczywie wysoka inflacja (nowe dane pojawią się w czwartek) oraz kiepskie wyniki kwartalne spółek (EPS ledwo drgnął względem analogicznego kwartału roku poprzedniego). Od październikowego dna bessy S&P500zyskał raptem 9%, ale nastroje na rynku uległy radykalnej poprawie. Jeszcze miesiąc temu popularny Fear&Greed Index (czyli indeks strachu i chciwości) kalkulowany przez CNN wskazywał na „ekstremalny strach”(21 pkt. w skali od 0 do 100 pkt.). Teraz weszliśmy w stan „chciwości” (58 pkt.), czyli odczytu nieco powyżej poziomu neutralnego. Z niewiele wyższych poziomów (ok. 60 pkt.) rozpoczynały się poprzednie spadkowe fale z sierpnia, kwietnia i stycznia. Jest to więc poziom optymizmu, który nakazuje zachować ostrożność. W tym tygodniu w giełdowym kalendarium dominować powinny dwa wydarzenia. Pierwszym będą wyniki wtorkowych wyborów środka kadencji (ang. midterm elections). Drugim będzie czwartkowy odczyt inflacji CPI za październik. Ekonomiści mają nadzieję na lekki spadek tego wskaźnika z 8,2% do 8,0% oraz minimalną obniżkę inflacji bazowej (z 6,6% do 6,5%).
Wybory a amerykańska ropa naftowa
Administracja Joe Bidena przepala strategiczne rezerwy ropy naftowej, aby poprawić notowania swojej partii przed wtorkowymi wyborami do Kongresu. Taka polityka sprawia, że po elekcji w USA ceny paliw znów mogą pójść w górę. 8 listopada Amerykanie wybierają jedną trzecią senatorów oraz wszystkich 435 członków Izby Reprezentantów. Są to tzw. midterm elections (na polski tłumaczone jako wybory środka kadencji), czyli odbywające się w środku kadencji urzędującego prezydenta. Sondaże wskazują na zwycięstwo Republikanów, którzy mają przejąć większość zarówno w Izbie Reprezentantów, jak i w Senacie. Obecnie obie izby kontrolują Demokraci, którzy mają także „swojego” prezydenta. Problem w tym, że Joe Biden „cieszy się” niemal rekordowo niską popularnością. Pozytywnie jego rząd ocenia zaledwie 39% respondentów, co jak na amerykańskie standardy jest wynikiem wręcz katastrofalnym. Trudno się jednak takim wynikom dziwić, skoro administracja Bidena jest (niebezpodstawnie) obarczana winą za niewidziany od 40 lat wzrost inflacji oraz wynikający zeń głęboki spadek siły nabywczej Amerykanów.
Nic więc dziwnego, że urzędujący prezydent przez ostatnie miesiące desperacko usiłował ratować notowania swojego zaplecza politycznego. Ekipa Joe Bidena postanowiła uderzyć w największe źródło inflacyjnego niezadowolenia Amerykanów, jakim w tym roku stały się ceny paliw. W czerwcu średnia detaliczna cena galonu benzyny w Stanach Zjednoczonych po raz pierwszy w historii przekroczyła 5 USD. Dla przyzwyczajonych do względnie taniego tankowania Amerykanów był to szok. Poprzedni rekord cen benzyny w USA pochodził z roku 2008 i ledwo przekraczał 4 USD/galon. W Stanach Zjednoczonych (z wyjątkiem Kalifornii) opodatkowanie paliw jest zdecydowanie niższe niż w Europie, w związku z tym detaliczne ceny benzyny w Ameryce są bardziej wrażliwe na zmiany notowań ropy naftowej (po prostu koszt surowca ma większy udział w cenie detalicznej). Po drugie władze federalne mają niewielki wpływ na podatki, które narzucane są na poziomie stanowym. Biały Dom miał więc tylko jedną możliwość ulżenia kierowcom: poprzez wymuszenie spadku cen ropy naftowej. W przeszłości, gdy prezydent USA potrzebował niższych cen ropy (np. aby uderzyć w ZSRR lub Rosję), telefonował do saudyjskiego króla i grzecznie prosił o zwiększenie wydobycia. Tak uczynił choćby Ronald Reagan w roku 1986 czy Barack Obama w 2014. Saudyjczycy zwykle się na taki ruch zgadzali, wystawiając Wujowi Samowi słony rachunek za swoją przysługę. Ale tym razem było inaczej. Sprawujący faktyczną władzę w Domu Saudów książę Mohammed bin Salman odmówił Amerykanom i wręcz ograniczył dostawy surowca. Na początku października kartel OPEC podjął decyzję o ograniczeniu limitów wydobycia o 2 mln baryłek dziennie, aby utrzymać wysokie ceny surowca.
W reakcji na saudyjską niesubordynację prezydent USA Joe Biden podpisał dekret o skierowaniu na rynek 15 mln baryłek ropy z rezerw strategicznych. Nie była to pierwsza taka decyzja w wykonaniu Demokraty. Po rosyjskiej inwazji na Ukrainę w marcu 2022 roku Biden rzucił na rynek aż 180 mln ropy naftowej z państwowych rezerw, aby zatrzymać wzrost cen surowca. – Nasze budżety rodzinne, budżety na napełnienie baków nie powinny zależeć od tego, czy jakiś dyktator ogłosi wojnę. Dlatego ogłaszam dwuczęściowy plan, by nie tylko złagodzić ból, który czują rodziny, ale zakończyć tę epokę zależności i niepewności oraz położyć fundament pod prawdziwą i trwałą niezależność energetyczną” – powiedział wtedy prezydent Biden. Ale pierwsza zagrywką kartą „rezerwy strategicznej” miała miejsce jeszcze wcześniej, bo w listopadzie 2021 roku. Wtedy to Biały Dom ogłosił uwolnienie 50 mln baryłek „czarnego złota” – na tamten moment było to „tylko” 8% z liczących wówczas 610 mln baryłek rezerw strategicznych. Na koniec sierpnia (to ostatnie dostępne dane) amerykańskie rezerwy zmalały do 445 mln baryłek, osiągając najniższy stan od grudnia 1984 roku. W ciągu dwóch lat SPR (ang. Strategic Petroleum Reserve) zmalały o przeszło 200 mln baryłek, czyli o blisko jedną trzecią. Rząd USA zaczął gromadzić rezerwy tego strategicznego surowca pod koniec lat 70. XX wieku. Była to odpowiedź na kryzys naftowy z roku 1973, gdy embargo ze strony kartelu OPEC wywindowało ceny ropy do rekordowo wysokich poziomów. Aż do roku 2021 SPR nigdy nie zostały użyte. Były też tworzone w zupełnie innej sytuacji gospodarczej i geopolitycznej. Gdy powstawały, Stany Zjednoczone były największym na świecie konsumentem i importerem ropy naftowej. Jednakże po „łupkowej rewolucji” USA stały się samowystarczalne i stały się eksporterem netto surowej ropy i produktów naftowych.
Po wyborach „troska” rządzących o finanse ludu zwykle gwałtownie maleje. Wyborcy są politykom potrzebni tylko w dniu elekcji i aż do następnych wyborów nikt się nimi specjalnie nie interesuje. – Teraz to paliwo może być nawet i po 7 złotych – te słowa przypisywane ówczesnemu premierowi Donaldowi Tuskowi jak ulał oddają podejście „wybrańców narodu” do kwestii ekonomicznych. Zapewne nie inaczej będzie po wyborach w USA. Demokraci przez jakiś czas nie będą musieli się przejmować cenami przy dystrybutorach, mogą więc zakręcić kurek z rezerw strategicznych, efektywnie ograniczając podaż ropy naftowej. Przy utrzymaniu bez zmian popytu powinno to oznaczać wyższe ceny. Zresztą rynek zdaje się taki scenariusz dyskontować już od kilku tygodni. Jeszcze pod koniec września ropa Brent kosztowała niespełna 83 USD za baryłkę. Teraz jej cena zbliża się do stu dolarów, co oznacza zwyżkę o blisko 20%. Co ciekawe, czarny surowiec kosztuje teraz niemal dokładnie tyle co w dniu wybuchu wojny rosyjsko-ukraińskiej. Osobną kwestią są losy unijnego embarga na dostawy z Rosji. 5 grudnia wejdzie w życie zakaz importu rosyjskiej ropy drogą morską. Z kolei od 5 lutego 2023 roku nie będzie można sprowadzać do Unii Europejskiej rosyjskich paliw – problem dotyczy tu przede wszystkim oleju napędowego.