Słońce chyliło się ku zachodowi zostawiając resztki swego blasku na sterczących w porcie masztach, różowa woda podpalała burty chwiejących się okrętów, mrok ogarniał portowe miasto. W tej scenerii rozpoczął się mój pierwszy, niezapomniany wieczór w służbie na morzu – wtedy już wiedziałem, że to jest to – co lubię. Starzy marynarze wychodzili na ląd (przepustkę), kadra oficerska i podoficerska po przepracowanym dniu udawała się na spoczynek do swoich domów. Młodzi  kończyli sprzątanie na zewnątrz, pomału przenosząc się do prac wewnętrznych.” Zasłużeni” musieli pracować dłużej – niekiedy nawet całą noc, nie każdy mógł się położyć zgodnie z regulaminem o dziesiątej, dotyczyło to służących przynajmniej  półtora, dwa lata. Choć byłem tylko gościem, nie oszczędzano mnie – ja również brałem udział w pracach, które należały do – jak się wyrażano – „młodych żagli”. Przydzielono mnie do pomieszczenia gdzie spali młodzi i ci troszkę starsi, czyli towarzystwo mieszane. Podoficer dyżurny, który wpadł z wielkim hukiem po metalowym trapie, wskazał mi miejsce mojego noclegu. Po obu burtach, prawej i lewej stronie, były zawieszone na łańcuchach koje (łóżka) przypominające ogrodowe hamaki – tu będziecie spać!- ryknął. Nie rozpakowywać się! – kontynuował – kazał wyjąć jedynie mydło, ręcznik i szczoteczkę do zębów. W pomieszczeniu panowała cisza jak makiem zasiał – pomyślałem; on ma tu coś do powiedzenia. Marynarze wracali z wieczornej toalety; starsi wolno, młodzi biegiem, po kilku minutach zgasło światło. Wszyscy wraz ze mną leżeli cichutko na kojach, jedynie zewnątrz dobiegał  szmer wody rozbijającej się o odbojnice. Nad trapem błyszczała niebieska lampa zwana baranem – wskazywała drogę na górny pokład. Ktoś  już smacznie chrapał po przeciwnej stronie, z zewnątrz dobiegał zagubiony głos tyfonu, w uszach jęczał ochrypnięty dzwonek.

Nie mogłem usnąć choć powieki jak ciężkie młoty opadały samoczynnie, zbyt duża porcja wrażeń jak na jeden dzień. Na korytarzu było gwarno, ktoś przeraźliwie śmiał się, ciche rozmowy mieszały się z grubym głosem. Nie wiem, kiedy usnąłem – punktualnie o godz. szóstej odezwał się dość przeraźliwy dzwonek-oznajmiał wszem i wobec, że pora wstać. Zerwałem się na równe nogi-nie widzę znajomych twarzy, ścielę starannie koję małpując kolegów. Koszmarną noc miałem już za sobą, rozpoczął się nowy, pierwszy na okręcie, choć jeszcze nie na morzu dzień. Po zaprawie porannej śniadanie, powiedziałbym nie porównywalne do tego z Ustki, znacznie lepsze, choć czas do spożycia bardziej ograniczony. Wszystko wydawało mi się inne, obce lecz nade wszystko ciekawe. Tu dzień i zajęcia reguluje się dzwonkami, a każdy dźwięk jest inny (są krótkie, długie, przerywane) ten oznacza przerwę, inny alarm, a jeszcze inny zbiórkę załogi. Wszystkie nie do pojęcia w tak krótkim czasie. Jak zabłąkana owca oderwana od stada – chodzę za innymi nie wiedząc o co tu chodzi, sam siebie nie potrafię określić.

 

Czy się jeszcze kiedyś narodzę na nowo,

by naprawić błędy jakie popełniłem.

By wspominać drogi, po których chodziłem.

By chodzić ulicą z podniesioną głową.

 

Gdybym się kiedyś raz jeszcze narodził,

pewnie bym wszystko powielił do joty.

Widocznie lubię troski i kłopoty.

Tymi samymi drogami bym chodził.

 

Czuję się tutaj jako rozbitek na nieznanej wyspie; wszystko dotykam, czegoś podobnego do tej pory nie widziałem. Wąskie korytarze niczym kopalniane chodniki, górą zawieszone wiązki kabli, dziwne włazy (drzwi) niskie lecz z wysokim progiem, trapy niczym długie drabiny z poręczami po bokach. Olbrzymie silniki i maszynownie, siłownie z agregatami produkującymi  energię elektryczną, jakieś tuby do wydawania rozkazów – słowem nieznane mi urządzenia do tej pory. Na pewno nie widziałem wszystkiego – przecież nie jestem na wycieczce turystyczno-krajoznawczej – to tylko bardzo pobieżnie rzucenie okiem, to nieznaczny procent całości. Zajęcia odbywają się dzisiaj jak co dzień, uczestniczę we wszystkich  gościnnie, jestem członkiem załogi (bez przydziału), muszę się dostosować do regulaminu okrętowego.

Po południu sprzątanie pokładu – wreszcie coś zobaczę – ciekaw wszystkiego rozglądam się w lewo i w prawo; w porcie panuje ruch, na okrętach rozbrzmiewają dzwonki. Przy trapach stoi służba; witająca i żegnająca oficerów długim, ciągłym gwizdem. Słońce leniwie płynie po bezchmurnym niebie rzucając ochoczo wiązki ciepłych promieni na ziemię. Bywa, że kąpie się w mętnej wodzie, która falowana wiatrem zniekształca okrągłą twarz. Czasami spocznie na świeżo mytym pokładzie lub zawiesi się na kołyszącym maszcie, a także rozchmurzy lica zagubionych i zakłopotanych ludzi takich jak ja, ludzi, którzy w przyszłości chcą zmierzyć się z kapryśnym morzem.

Dużo słyszałem o morzu – ale czy ono jest rzeczywiście takie jak z opowiadań, czy jest zawsze żywiołem, czy można się z nim zaprzyjaźnić, zrozumieć?

Podobno bywa szalone i groźne, a innym razem jest piękne i pokorne niczym maleńkie dziecię – przynajmniej tak mówią „stare morszczachy”.

 

Fala za falą do brzegu gna

Jak końskie grzywy wiatrem rozwiane

Morze uroku tak wiele ma

Choć morskie dna nie zbadane

Tak często zmienia swoje kolory

Raz jest błękitne i niebem bywa

Lecz Neptun miewa różne humory

Gdy na dozory łodzią wypływa

 

Kiedy się gniewa – morze jest czarne

Miota trójzębem we wszystkie strony

Kto jest na morzu ma szanse marne

Bo Neptun jest w pełni szalony

Wydaje wiatrom rozkazy wrogie

A one noszą fale jak skały

Neptun na morzu jest Bogiem!

A Bóg jest doskonały.

 

Jak się później okaże wiele prawdy jest w tym wierszu (napisałem go już po rozstaniu z morzem), może nawet każde słowo oddaje tu potęgę żywiołu.

Kilka nowych i zarazem ciekawych dni minęło jak nieudana miłość (szybko mija lecz długo się o niej pamięta), minęły częściowo już przespane noce. Poznając nowy świat i nowych jego mieszkańców pomału puszczałem korzenie niczym małe drzewko. Przyjmowałem się w nowym klimacie, choć grunt wydawał się być wyjątkowo twardy i suchy. Lato zapowiadało się nie najgorzej (był to koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia). Od czasu do czasu padał tęgi deszcz, trawa choć w porcie jej mało była wyjątkowo zielona i soczysta, natomiast miasto starannie było odgrodzone zieloną ściana smukłych drzew. Po przeciwnej stronie naszego portu stacjonowały przyjacielskie okręty z krasną gwiazdą na burtach. Wiadomo, trzeba było mieć wgląd na to i owo.

Dowiedziałem się przy okazji, że mam przydział na Trałowce – a moim docelowym okrętem jest nr burtowy 607, który w tej chwili jest na morzu. Nie tęskniłem zbytnio za następnym lokum – chociaż momentami już wszystko chciałem mieć z głowy. Wieczorami jak każdego dnia wychodzili starsi na ląd – troszkę było żal – każdy by tak chciał – ale  to na razie należało do bardzo skrytych marzeń.

Któregoś wieczoru sprzątając pokład zauważyłem kilka okrętów  wpływających do portu-wśród nich był okręt z numerem burtowym 607. Na nim moje zdziwione oczy spoczęły trochę dłużej…

 Władysław Panasiuk

cdn