Popularny polonijny bokser zapewnia, że nie zawiedzie swych licznych kibiców.

Już w piątek, szesnastego marca, w chicagowskim UIC Pavilon odbędzie się kolejna walka Andrzeja Fonfary. Tym razem rywalem naszego utalentowanego rodaka będzie były dwukrotny mistrz świata, Byron Mitchell (29-9-1, 22 KO). Ciekawostką jest fakt, iż amerykański zawodnik w ostatnim swym występie walczył w Polsce, gdzie już w czwartej rundzie znokautował go Dawid Kostecki. “Polski Książę” został niedawno doceniony przez polonijnych kibiców, gdyż wygrał plebiscyt na najbardziej popularnego sportowca w Chicago, organizowany przez Wietrzne Radio 1080 AM. Walczący w wadze półciężkiej Fonfara zdobył ponad 53 procent głosów i po raz drugi z rzędu sięgnął po ten tytuł.

Z Andrzejem Fonfarą rozmawia Piotr Micuła.

– Zacznijmy od samego początku. Jak zaczęła się Twoja przygoda z boksem?

– Wszystko zaczęło się w Warszawie, w roku 2000. Urodziłem się w Radomiu, mieszkałem w Białobrzegach nad Pilicą, a właśnie w roku 2000 przeprowadziłem się do stolicy. Miałem w planach dwie opcje sportowe – zostać bramkarzem piłkarskim albo spróbować się w boksie. Wybrałem tę drugą.

– Wychodzi na to, że sport zawsze lubiłeś.

– Jak najbardziej. W szkole trochę rozrabiałem, biłem się czy to z bratem, czy to z kolegami. Oglądałem walki Andrzeja Gołoty, specjalnie wstawałem w środku nocy, by zobaczyć go w akcji. Po przeprowadzce do Warszawy poszedłem na pierwszy trening bokserski i tak już zostało.

– W jakim klubie ćwiczyłeś?

– Mój pierwszy klub to warszawska Gwardia, potem kilka lat Legia, by na koniec kariery amatorskiej wrócić do Gwardii. Miałem bardzo dobrych trenerów – Krzysztof Kosedowski, Paweł Skrzecz, Stanisław Łakomiec, Jerzy Rybicki, Jacek Kucharczyk. Dali mi naprawdę dobrą szkołę, miałem od kogo się uczyć.

– Ale przecież chłopców takich jak Ty, którzy też chcieli zrobić karierę w boksie było sporo. Czy czułeś, że jesteś od nich lepszy?

– Na pierwszym treningu było około 50 chłopaków, ale po trzech-czterech miesiącach większość dała sobie spokój i zostało nas może ze 20. Miałem wtedy 12 lat, moja pierwsza walka miała miejsce na hali Gwardii przy ulicy Racławickiej. Może wtedy jeszcze jakoś nie wyróżniałem się na tle reszty, ale byłem uparty i nie poddawałem się. Cały czas ciężko trenowałem.

– Miałeś takie momenty, że chciałeś sobie dać spokój z boksem?

– Były takie chwile. Nieraz przegrywałem amatorskie walki, myślałem sobie wtedy, że to nie jest dla mnie. Ale jakoś pozostałem w tym boksie. Przez cały czas wspierał mnie mój brat Marek, który jest ze mną do dziś i jest moim menedżerem.

Pierwszy bokserski sukces?

– Wygrane mistrzostwa Mazowsza, potem brązowy medal na Olimpiadzie Młodzieży w Starachowicach. Od tego czasu często walczyłem, jeździłem na rozmaite turnieje, czy to w Polsce, czy za granicą. W 2006 roku zdobyłem złoto na Mistrzostwach Polski Juniorów. W boksie są trzy kategorie wiekowe – kadeci, juniorzy i seniorzy. Walczyłem po kolei w każdej z nich. W boksie amatorskim stoczyłem łącznie 120 walk, z czego 15 przegrałem, a 5 zremisowałem.

– W jakiej wadze startowałeś?

– Zaczynałem od 48 kilogramów, potem 51, 54, 57, 60 i 64. No i na tej wadze zakończyłem swą amatorską karierę.

– Kiedy nadszedł ten moment, że postanowiłeś przejść na zawodowstwo?

To było w Polsce, miałem 18 lat i przechodziłem z juniora do seniora – już miałem za sobą kilka seniorskich walk. Najpierw były nieudane dla mnie Mistrzostwach Polski w Poznaniu, gdzie niesłusznie przegrałem pierwszą walkę. Potem poniosłem porażkę na turnieju we Wrocławiu i troszkę się zniechęciłem. Zacząłem szukać czegoś innego, no i nadarzyła się okazja, by pojechać na sparingi do zawodowców, do grupy trenera Andrzeja Gmitruka. Postanowiłem skorzystać z tej opcji.

– Jaka jest różnica pomiędzy boksem zawodowym i amatorskim?

– W boksie amatorskim są dwuminutowe rundy i może ich w walce być maksymalnie cztery. Amatorzy mają też kaski i koszulki podczas walk. W boksie zawodowym używane są inne rękawice, boksuje się bez kasków. Walki trwają nawet dwanaście rund, wszystkie rundy są po trzy minuty. W walkach amatorskich ciosy są liczone przez maszynki – tak nie trzeba mocno trafić, bo każde trafienie – czy słabe, czy mocne – jest tak samo liczone. Amatorzy wyprowadzają więcej ciosów, lecz te ciosy są jednocześnie lżejsze.

– Sport amatorski raczej nie kojarzy się z wielkimi pieniędzmi, w przeciwieństwie do zawodowego…

– Na pewno u amatorów kasa jest mniejsza. Ja otrzymywałem stypendium od miasta Warszawy, coś koło 600 złotych na miesiąc. Oczywiście, byłem młodym chłopakiem i te pieniądze mi pomagały, ale przecież to nie był majątek. Czyli pieniądze nie są tam astronomiczne, ale z drugiej strony – amatorzy mogą jechać na Olimpiadę czy Mistrzostwa Świata i Europy w boksie. Według mnie, to tylko trzyma boks amatorski przy życiu. Z drugiej strony – na pewno fajnie jest przeżyć taką przygodę amatorską, być w kadrze Mazowsza czy Polski, jeździć na różne turnieje i obozy.

– Wróćmy więc do Twojego transferu z amatorów do zawodowców. Masz 18 lat i idziesz do grupy trenera Gmitruka…

– Mój brat Marek dowiedział się o tym, że powstaje nowa, polsko-amerykańska grupa bokserska. Potrzebowali młodych chłopaków, pojechałem więc na sparingi, by pokazać się. W tamtych latach nieraz trenował z nami Tomek Adamek, przyjeżdżał do Warszawy na Rozbrat. W grupie oprócz mnie byli Mariusz Wach, Mateusz Masternak, Grzegorz Soszyński, który jest tu w Chicago. To była silna grupa, podpisałem kontrakt i moja pierwsza zawodowa walka miała miejsce w Ostrołęce. Transmitował ją Canal Plus, było to w czerwcu 2006 roku.

– Z kim walczyłeś? Bo o wynik walki nie muszę chyba pytać.

Mirosław Kubik, chłopak z Czech, dość poukładany i niezły. Wygrałem, a początki zawodowstwa są takie, że nie dostaje się od razu zawodników z wyższej półki, trzeba najpierw powalczyć z równymi sobie.

– I wkrótce potem pojawiłeś się w Chicago?

– Tak, kilka tygodni po walce w Ostrołęce. Założenie było takie, że przyjadę tutaj tylko na chwilę, wezmę udział w gali bokserskiej w Villa Park, a potem wrócę do Polski. Tam znów jakieś walki i tak mieliśmy latać z naszą grupą przez Atlantyk. Jest tutaj w Chicago polonijny biznesmen Jacek Galara, on też zainwestował w naszą grupę.

– Ameryka się spodobała?

– Tak, wszystko tutaj było doskonale zorganizowane. Wszędzie nas wozili – na treningi, na obiady. Nie miałem nic na głowie, mogłem tylko trenować i o niczym innym nie musiałem myśleć. Dla nas, zawodników, gala była jak najbardziej udana, wszystkie walki wygraliśmy, ale niestety przyszło na nią mało ludzi, sponsorzy ponieśli straty finansowe i grupa się rozpadła. Jacek Galara zaproponował mi wtedy, bym został, a on mnie będzie sponsorował.

– Długo się zastanawiałeś czy warto zostać w USA?

– Spodobało mi się tutaj, więc nie miałem problemu z podjęciem decyzji i od razu powiedziałem “tak”. Chciałem też zaryzykować, spróbować, czy mi się uda w Stanach. Zawsze mogę przecież wrócić do Polski.

– Ameryka to wielki rynek bokserski. Jak robić wielką karierę, to tylko tutaj.

– Tak, to kolebka boksu. Tak więc zostałem i myślę, że to był dobry krok.

– Początkowo byłeś tutaj sam?

– Latałem tam i z powrotem – dwa miesiące w USA, stoczyłem walkę i potem kilka miesięcy w Polsce. W marcu 2007 roku ostatni raz pojechałem do Polski, wróciłem i zostałem tutaj na stałe.

– Rodzina dojechała do Ciebie?

– Najpierw przyjechał brat, potem ściągnęliśmy mamę i tatę. Teraz wszyscy razem tutaj jesteśmy. Rodzice cały czas mnie dopingują i wspierają, podobnie jak moja dziewczyna i ci wszyscy, którzy są zaangażowani w moją karierę – takie osoby, jak mój trener Sam Colona, Bogdan Maciejczyk, mój kuzyn Maciek, który zajmuje się stroną internetową i robi plakaty.

– Ile masz już walk w Ameryce?

– Walk zawodowych mam na koncie 23, z czego jedną, tę pierwszą w Polsce, a reszta w USA. Poniosłem dwie porażki, pozostałe pojedynki są wygrane. Walczę w kategorii półciężkiej, ważę 175 funtów.

– Kim jest Twój najbliższy rywal?

Byron Mitchell to doświadczony pięściarz, stoczył 42 walki, z czego tylko dziewięć przegrał. Ma 37 lat, dwukrotnie był mistrzem świata federacji WBA. Ja powiem tyle: w każdej walce daję z siebie wszystko, zawsze jestem w stu procentach skoncentrowany i każdy pojedynek chcę wygrać. Obiecuję Polonii, że wygram dla niej!

– Piątkowa walka będzie częścią całej gali?

– Tak, walk będzie więcej, serdecznie wszystkich zapraszam. Moja walka będzie głównym punktem wieczoru. Walczyć będę o mistrza federacji USBO, która jest częścią organizacji IBO. Stawką jest pas mistrza Północnej Ameryki.

– Ale zanim dochodzi do takiej walki, wylewasz litry potu na treningach. Codzienne życie boksera nie jest chyba lekkie?

– Na pewno trzeba zrobić te dwa-trzy treningi dziennie. Chcę zajmować się boksem, wygrywać walki, dojść do czegoś, więc muszę się całkowicie temu poświęcić. Trenuję sześć razy w tygodniu, niedziele staram sobie odpuszczać, trzeba też odpocząć. Pierwszy trening dnia trwa dwie godziny, czasem dwie i pół, jest to główny trening. Ten drugi trwa godzinę, półtorej.

– Oba treningi masz z trenerem Samem Coloną?

– Pierwszy trening jest z nim, drugi natomiast robię sobie sam. Idę sobie wtedy pobiegać albo ćwiczę w naszej siłowni.

– Przed walką chyba przechodzisz na specjalny tryb treningowy?

– W pierwszym etapie przygotowań treningów jest więcej – dwa, trzy dziennie. Później, gdy walka się zbliża, redukuję treningi do jednego dziennie, by nie tracić już siły. Te ostatnie treningi przed samym pojedynkiem już niewiele zmieniają, formę buduje się przecież wcześniej.

– Co ze specjalną sportową dietą?

– Nie stosuję żadnej diety, staram się odżywiać zdrowo, nic więcej. Po walce mogę się napić piwa czy wina, czasem coś mocniejszego. Ale bez przesady oczywiście. Jest czas, gdy trzeba trenować, ale też jest czas, gdy można się rozluźnić, to jest normalne. Ja też potrzebuję się zrelaksować, odpocząć, szczególnie po walce.

– Mówiłeś, że ćwiczysz w “naszej siłowni”. Co to za miejsce?

– Razem z moim kompanem Bogdanem Maciejczykiem otworzyliśmy takie miejsce. Najpierw wynajmowaliśmy salę przy ulicy Irving Park, obok sklepu Wally’s Market. Z biegiem czasu okazało się, że to miejsce jest za małe i teraz jesteśmy w Schiller Park. Zapraszam wszystkich do naszego klubu Hyper Fight Club, który znajduje się przy 3919 Wesley Terrace w Schiller Park. Prowadzimy zajęcia z rozmaitych sztuk walki, można u nas zbić wagę, są kursy dla dzieci oraz kobiet. Dla każdego znajdzie się tu miejsce, warto zaglądnąć.

– Da się wyżyć z boksu? Musisz gdzieś dodatkowo pracować?

– Mam razem z całą rodziną restaurację Grandma’s Pierogi & Polish Food, która znajduje się przy 4640 N. Cumberland Ave w Chicago. To jest nasz rodzinny biznes – domowa, polska kuchnia, głównie pierogi, które sami robimy i są bardzo dobre. Do tego prowadzimy z bratem drugi rodzinny interes, czyli granity – robimy kuchnie granitowe. Trochę się na tym znam, bo na początku pracowałem w tych granitach, ale teraz mamy pracowników, brat wszystko nadzoruje i jakoś to się kręci. Staramy się trzymać wszystko w rodzinie.

– Jak często są Twoje walki?

– W ubiegłym roku stoczyłem pięć walk. W tym roku będzie ich mniej – trzy, może cztery. Teraz szukamy lepszych rywali, walki będą więc na pewno cięższe. Do pojedynku trzeba przygotowywać się dwa-trzy miesiące, więc tak naprawdę cały rok jestem w treningu. Teraz rywale będą mocniejsi, walki trudniejsze, muszę się jeszcze lepiej przygotować do nich. A po takiej trudnej walce trzeba też nieco dłużej odpocząć, co jest oczywiste.

– Twoją drugą sportową miłością jest piłka nożna, szczególnie warszawska Legia…

– Zawsze chciałem grać w Legii jako bramkarz, kibicuję “eLce” do dzisiaj. Gdybym został bramkarzem, zapewne byłbym rywalem Artura Boruca i nie bylibyśmy tak dobrymi kolegami, jak obecnie. Razem z Arturem zrobiliśmy sobie takie same tatuaże – literkę L w kółku, czyli symbol Legii.

– Co jeszcze lubisz robić w wolnym czasie?

– Filmy, gry na PlayStation, bardzo też interesuję się astronomią. Wszelkie ciekawostki, jeśli chodzi o Kosmos i wszechświat. Mam lunetę i czasami podglądam gwiazdy, śledzę planety i Księżyc. Interesuję się też zagadnieniami związanymi z UFO.

– Jak Ci się podoba Chicago z perspektywy tych kilku lat od przyjazdu?

– Bardzo mi się podoba. Mamy tu wszystko – dzielnice polską, chińską, meksykańską. Jestem tutaj pięć lat, mam swoją publiczność, swoje biznesy, w Chicago jest cała moja rodzina. Na razie nie zamierzam się stąd wyprowadzać. Wszystko idzie zgodnie z planem.

– Od jakiegoś czasu o Twojego boku można zauważyć pewną atrakcyjną dziewczynę. Poznałeś ją tutaj?

– Tak, jestem z Justyną pięć lat, jestem bardzo szczęśliwy. Bardzo mi pomaga w karierze, nie czyni wyrzutów, gdy muszę gdzieś wyjechać. Tak więc sorry dziewczyny – jestem zajęty (śmiech).

– Bokserskie plany na dalszą przyszłość?

– Nie chcę wybiegać zbyt daleko do przodu. Na pewno chciałbym zostać mistrzem świata jakiejś porządnej federacji, cały czas do tego dążę i po to trenuję. Jestem jeszcze młody, mam czas. Jeśli wygram 16 marca, chcemy potem zrobić jakąś galę w Polsce, może też wystąpię na gali u Tomka Adamka w czerwcu w Newark.

– Jesteś osobą znaną wśród chicagowskiej Polonii. Czy ludzie rozpoznają Cię na ulicy?

– Tak, dość często się to zdarza, na przykład w sklepach. Moje nazwisko ludziom obiło się o uszy. Zapraszam więc wszystkich Polaków na walkę. Jak zawsze dam z siebie wszystko, na pewno nie zabraknie emocji. Będę chciał pokazać jak najlepszy boks i efektownie wygrać dla Polonii. Bilety można kupić w Hyper Fight Club (847 233 0656), u mojego brata Marka (773 414 1314), a także w punktach sieci DOMA.

Z Andrzejem Fonfarą rozmawiał Piotr Micuła

foto: Fonfara Team/Jacek Boczarski