Tej nocy długo nie mogłem zasnąć – zdając sobie sprawę z tego, że co było dobre wnet się skończy, a z drugiej strony nie można ciągle żyć w próżni. Może i lepiej będzie bo jak mnie uczono: gościny nie należy nadużywać. Nazajutrz zaraz po podniesieniu bandery (po godz. ósmej) wezwano mnie przez radio, by z całym moim dobytkiem stawić się przed oficerem dyżurnym. Czekał tam na mnie wysoki mat z czerwoną opaską na rękawie – co oznaczało, że jest na służbie. Nazwisko! ryknął donośnym głosem – marynarz Panasiuk odpowiedziałem – za mną! wykrztusił chrypliwie. Ładnie się zapowiada – pomyślałem. Szliśmy bez słowa, przy molo cumowały kołyszące się niczym kaczki – szare łajby, na których życie wrzało, biegali marynarze, na rufach łopotały biało-czerwone bandery, a na masztach proporce długie niczym języki. Mijali nas oficerowie, okręty odpływały, a inne uzupełniały ich miejsca powracając z morza. Daleko przed nami widniała biała latarnia morska, a nieco niżej zgarbione dźwigi wyciągały długie szyje gapiąc się na wypływające z cywilnego portu statki.
Sceneria dość romantyczna, lecz nie zanosiło się na dłuższy spacer, zbliżaliśmy się do cumujących trałowców, stały jak konie w zaprzęgu – po dwa w rzędach. Mina rzedła z minuty na minutę, wydłużyliśmy krok, worek zsuwał mi się z ramienia, a ja myślałem tylko o tym jak będzie na nowym miejscu. Słyszałem wczoraj, że na trałowcach nie jest tak słodko jak na desantowych – ale czego to ludzie nie mówią! Zapowiadał się nie zły dzień, słońce już z rana raziło w oczy, mewy kłóciły się o jakąś złowioną naprędce rybkę, mat spoglądał na mnie podejrzliwie. Przed nami stanął poruszający się skrzypiący wąski trap – to tutaj bąknął mat, na trapie się salutuje do bandery! – wrzasnął. Jeszcze raz i biegiem; powtórzyłem czynność raz jeszcze, zapamiętajcie raz na zawsze; na okrętach porusza się tylko biegiem -zrozumiano!-krzyknął. Dał mi jeszcze kilka wskazówek na przyszłość i zaprowadził na pomieszczenie dziobowe gdzie dał mi dziesięć minut na rozpakowanie i kazał niezwłocznie zgłosić się do oficera dyżurnego. Zrozumiałem, że dzień ten nie będzie należał do najciekawszych i, że najtrudniejszy okres dopiero przede mną. Wybiegłem długim trapem na górny pokład i zaliczając kolejne trapy zwiedzałem nowe obejścia zapoznając się z dużym okrętem, a było po czym biegać. Wydawało mi się, że bieganie po trapach to nic trudnego, dla tego co umie na pewno tak. Nauka ta zajęła mi dobrych kilka tygodni.
Po drodze dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy: że okręt na którym uczę się morskiego rzemiosła nazywa się „ORP Rosomak”, dowodzi nim kapitan mar. Koszyk, ile trapów, pomieszczeń, pokładów znajduje się na nim. Dowiedziałem się wiele pożytecznych rzeczy, oczywiście każda ciekawostka kosztowała pewną ilość przysiadów czy pompek. Przez to wyrabiało się – jak to mówiono – lepszą tężyznę fizyczną, takich form nie spotkałem na poprzednim okręcie, ale tamten nie był trałowcem. Trałowce były okrętami bojowymi i jak się później okazało służba na nich wymagała nie tylko odpowiedniego wyszkolenia lecz również dużo wysiłku jak i zdyscyplinowania. Służba i praca na morzu jest na ogół ciężka, wymaga wielu wyrzeczeń i poświęcenia. Kilka dni, które cumowaliśmy w porcie były przygotowaniem do kolejnej wyprawy. O godz. szóstej pobudka (o ile pozwolono spać), później zaprawa poranna, śniadanie, podniesienie bandery, zajęcia tematyczne w działach, praktyczne na sprzęcie i sprzątanie, sprzątanie, sprzątanie. Dział trzeci, do którego należałem w większości znajdował się na górnym pokładzie czyli na zewnątrz, narażony na działania atmosferyczne, zarazem trudny do utrzymania czystości. Pomimo to błyszczał jak nowy. Do utrzymania tego błysku było nas zaledwie dwóch, choć niekiedy pomagali starsi, ale rzadko. Kiedy tylko była odrobina wolnego czasu kierowano nas do pucowania działu.
***
Pomieszczenie, o którym wspomniałem było dość duże, po obu jego burtach w dwóch rzędach wisiały na łańcuchach żelazne koje. Cztery zamocowane były na środku pomieszczenia, odgrodzone metalowymi szafkami. Na najbardziej widocznym miejscu tuż przy trapie spali najmłodsi, a w tzw.”tramwajach” w niewidocznych prawie zakątkach najstarsi. Jednak najczęściej młodzież spędzała noce w zęzach (najniższy pokład pod maszynownią) gdzie nie brakowało oleju silnikowego kapiącego ze starych silników. To były prace, które nie dały się w pełni wykonać, ponieważ wytarty szmatą olej kapał od nowa. Takich miejsc na łajbie było więcej gdzie umilano życie młodym marynarzom. Wiem coś o tym, ponieważ niejednokrotnie spędzałem tak wolny czas, właściwie przeznaczony na sen, ale ani jeden włos z głowy mi nie spadł, a dzisiaj wspominam to z uśmiechem. Jedno wiem, że Ustka w porównaniu z pobytem na okrętach była przedszkolem – chociaż wtedy wydawało mi się, że nie ma gorszego miejsca na ziemi. Kiedy oglądałem sceny z filmu “Krol” czy “Samowolka” śmieszyły mnie one i wydaje mi się, że reżyser ten nigdy nie miał do czynienia z wojskiem, ponieważ przedstawił wulgaryzm oficerów myląc ich z klawiszami więziennymi. Służąc na kilku jednostkach nie tak krótko bagatela – trzy i pół roku, nie spotkałem się z czymś podobnym. Owszem była dyscyplina lecz dalece odbiegała od chamstwa, pomimo że była to era komunizmu. Przynajmniej u nas można było brać przykład z oficerów i nauczyć się wielu pożytecznych rzeczy. Dyscyplina obowiązywała wszystkich po równo, no może z małymi wyjątkami tych najmłodszych co płacili frycowe, na szczęście ten okres nie trwał wieki i szybciej minął od urody. Przede wszystkim porządek musi być na morzu jak i posłuszeństwo-powiedzmy, że jest inaczej i w danym momencie ogłasza się alarm ”człowiek za burtą” Jak można ratować człowieka bez zdyscyplinowania, ofiarności i umiejętności. Zresztą ja lubię dyscyplinę i mam to we krwi, być może zostało mi to wszczepione właśnie wtedy – najlepiej drzewko formować póki młode. Wracając do wspomnień, z dnia na dzień czułem się pewniej, poznawałem coraz więcej zakamarków na tym żelaznym stworze, nota bene produkcji radzieckiej. Wtedy nawet myśl nie była własna i jakoś się tyle lat przeżyło w tym raju, co za różnica skąd brat pochodzi-byle prowadził za rączkę! Na okręcie również miałem swoich przełożonych – widocznie cały świat zbudowany jest względem hierarchii. Czy tamte czasy były lepsze? Na pewno tak! Choćby dlatego, że były nasze i w nich została młodość – a za nią wszyscy bez wyjątku tęsknimy.
Wtedy mieliśmy właśnie wielu prawdziwych, bezinteresownych przyjaciół, może pierwszą miłość, beztroskie choć odpowiedzialne życie i ukochanych rodziców, których wówczas może aż tak bardzo nie docenialiśmy. Dzisiaj dopiero wiemy, że bez nich jest nam coraz trudniej żyć. Chyba jak większość z nas, lubię wspomnienia – tym bardziej jak jest co wspominać, a tymczasem usłyszałem wiadomość, że kilka łajb jutro z rana wychodzi w morze, w tym i moja. Jutro spełni się to o czym długo marzyłem. Zostanę prawdziwym marynarzem, jaka będzie moja pierwsza reakcja z tego spotkania – spotkania twarzą w twarz z prawdziwym morzem.
Na moim okręcie wspaniale się żyło;
byliśmy wszyscy jakby rodziną.
Różnie bywało, lecz dobrze było;
życie nam płynęło i okręt nam płynął.
Nie było tam chamstwa, nie było kapusi;
jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Na okręcie zawsze wszystko zagrać musi,
inaczej by było wszystko do niczego.
Na moim okręcie kapitan był good;
miał dobrą postawę, dotrzymywał słowa.
Nie chwalił zbyt często, a karał jak z nut-
-w końcu był pierwszy jak rodziny głowa.
Wspaniale było na moim okręcie,
wielką przygodę z morzem przeżyłem.
Gdy o tym wspomnę łza się w oku kręci,
i dumny jestem, że na nim służyłem.
Władysław Panasiuk