Po aferze solnej, w wyniku której okazało się, że na ogromną skalę zakłady produkujące żywność nieświadomie używały zamiast soli spożywczej tzw. odpadową, czyli brudną – faktycznie przeznaczoną li tylko do produkcji farb i posypywania zimą ulic – polskie służby sanitarne nasiliły kontrole w całej branży, ze szczególnym sprawdzaniem półproduktów. No i zdaje się, iż lawina ruszyła… Najnowszym efektem Sanepidowych i policyjnych śledztw jest wykrycie używania w produkcji całej gamy artykułów spożywczych zabrudzonego, bo wytwarzanego z pominięciem podstawowych standardów, mocno szkodliwego dla zdrowia proszku (nazywanego też suszem) jajecznego.

Wychodzi nam niezbicie, iż szczególnie dostawcy surowców – chociaż sami producenci też nie są bez grzechów – w dzikiej chęci maksymalnego zysku regularnie podtruwali konsumentów. Wielce prawdopodobne, że nie tylko tych krajowych. Uspokajanie społeczeństwa minimalizowaniem skutków skrajnie nagannych procederów i chyba w celu zapobieżenia panice, a objawiające się niepodawaniem do publicznej wiadomości nazw producentów “trefnej” żywności przyniesie raczej odwrotny skutek. Strach wszak ma wielkie oczy i być może cała żywność wytwarzana w ojczyźnie będzie bojkotowana. Zresztą chyba już atmosfera wokół produktów Made in Poland zaczęła się zagęszczać: import żywności z kraju na Wisłą wstrzymały do odwołania Słowacja, Czechy i Holandia. Nie jest całkowicie wykluczone, że do tego grona dołączą także Stany Zjednoczone, a wtedy dziesiątki, a może nawet setki tysięcy miłośników polskiego rodzimego jadła w Chicagolandzie i całej Ameryce popłacze się popadając w skrają rozpacz. Wykreślenie z codziennych jadłospisów żywności z Polski stanowiłoby swoiste odcięcie od pępowiny, bo i te utrwalone kulinarne przyzwyczajenia stanowią najbardziej wyrazisty element łączności polonusów z ojczyzną.

Dodajmy, że poniekąd przy okazji wzmożenia kontroli inspektorów Sanepidu raz za razem karmieni jesteśmy – dosłownie i w przenośni – kwiatuszkami z charakteru tragifarsy. A to dowiadujemy się, iż w konkretnym pasztecie z zająca nie ma choćby grama mięsa zajęczego (no, chyba że producentowi chodziło o to, że po zjedzeniu jego wytworu mocno zajęczymy…), a to okazuje się, że w konserwach rybnych doszukać się można tylko jakichś śladowych ilości ryb, a to wychodzi na jaw, iż kiełbasy wieprzowe produkowane są niemal w stu procentach z mięsa drobiowego. W polskich serach też ponoć niewiele jest sera, a w miodach miodu. Czyli trzymając się ściśle składu krajowe produkty w swojej zdecydowanej większości powinny być opatrzone etykietami na wzór tych z mrocznych czasów komunizmu: produkt mięso-, rybo-, sero- czy miodopodobny. No i w taki oto sposób historia ojczyźnianego przemysłu żywnościowego zatoczyła koło. Nie wiadomo tylko – śmiać się czy płakać? Chociaż bardziej praktyczne będzie odpowiedzenie sobie samemu na pytanie, stanowiące parafrazę słynnego hamletowskiego dylematu, a brzmiące: jeść czy nie jeść? Produktów z Polski oczywiście…

Leszek Pieśniakiewicz

meritum.us