Skip to content
KĄCIK POETYCKI (207): Basi i Jackowi
Przed oczami migały collage
pól i zielonych angielskich łąk
aż szybki First Western Train
zatrzymał się
w „mieście rozmarzonych wież”,
w którym od stuleci ludzie się szkolą.
Masywny odlany w brązie wół,
łagodnie spogląda na przybyłych.
Czy to symbol, żeby się nigdzie nie śpieszyć?
Obok wita sznur czarnych taksówek (black cabs),
ich obłych karoserii kapsuły
też nie mają w sobie niczego
z pędu szalonej epoki.
Po kilku krokach w stronę centrum
dookoła śmigają młodzi na rowerach.
Słońce zza chmur nieśmiało
posyła pierwsze promienie na ziemię
i wyglądają one jak rozświetlone szprychy
kręcącego się koła.
Naprzeciwko wychodzą rodzice Tristana.
Tutaj się urodził!
Oxfordczyk mały, roześmiany,
z kręcącymi się złotymi lokami
jak z lwią grzywą z kolorowych witraży.
Już czyta swoje pierwsze książki,
jeszcze nie z akademickiej biblioteki.
Mówi do mnie „state by me”,
kiedy chcę odchodzić.
Jego podwójna świadomość
zespala Polskę i Brytanię
w przestrzeń nie do rozdzielenia.
Siedzimy razem ze studentami
w Starbucks Coffee,
czas powoli, jak przez palce przecieka.
Pociąg do tego grodu
starych Trinity i Magdalen College,
ofiarnego stosu Cranmera,
zapalił się w mojej głowie
i trwa nadal jak okrzyk
„widzę otwarte niebiosa”,
zanim postawiłem stopy
na Christ Church Meadow, urokliwej polanie.
Nie ma na niej rogatego stada,
gdzie „u diabła” przepadło całe?
Nad brzegiem szereg smukłych kajaków
i drugi świat, odbity w wodzie.
Ogród tysiąca róż jak raj,
zakwita i pachnie dla każdego.
Zbigniew Mirosławski