Przed oczami migały collage

pól i zielonych angielskich łąk

aż szybki First Western Train

zatrzymał się

w „mieście rozmarzonych wież”,

w którym od stuleci ludzie się szkolą.

Masywny odlany w brązie wół,

łagodnie spogląda na przybyłych.

Czy to symbol, żeby się nigdzie nie śpieszyć?

Obok wita sznur czarnych taksówek (black cabs),

ich obłych karoserii kapsuły

też nie mają w sobie niczego

z pędu szalonej epoki.

Po kilku krokach w stronę centrum

dookoła śmigają młodzi na rowerach.

Słońce zza chmur nieśmiało

posyła pierwsze promienie na ziemię

i wyglądają one jak rozświetlone szprychy

kręcącego się koła.

Naprzeciwko wychodzą rodzice Tristana.

Tutaj się urodził!

Oxfordczyk mały, roześmiany,

z kręcącymi się złotymi lokami

jak z lwią grzywą z kolorowych witraży.

Już czyta swoje pierwsze książki,

jeszcze nie z akademickiej biblioteki.

Mówi do mnie „state by me”,

kiedy chcę odchodzić.

Jego podwójna świadomość

zespala Polskę i Brytanię

w przestrzeń nie do rozdzielenia.

Siedzimy razem ze studentami

w Starbucks Coffee,

czas powoli, jak przez palce przecieka.

Pociąg do tego grodu

starych Trinity i Magdalen College,

ofiarnego stosu Cranmera,

zapalił się w mojej głowie

i trwa nadal jak okrzyk

„widzę otwarte niebiosa”,

zanim postawiłem stopy

na Christ Church Meadow, urokliwej polanie.

Nie ma na niej rogatego stada,

gdzie „u  diabła” przepadło całe?

Nad brzegiem szereg smukłych kajaków

i drugi świat, odbity w wodzie.

Ogród tysiąca róż jak raj,

zakwita i pachnie dla każdego.

Zbigniew Mirosławski