Tylko przez ostatni tydzień ceny benzyny bezołowiowej na nowojorskiej giełdzie towarowej wzrosły o ponad 20 proc. i osiągnęły najwyższy poziom od blisko 3 lat. Wyraźne zmieniają się też notowania na rynku europejskim. Globalny rynek ropy naftowej i jej produktów cechuje się m.in. tym, że wszelkie zaburzenia popytu i podaży u wiodących konsumentów czy producentów przekładają się na zmiany cen praktycznie na całym świecie. Nie inaczej sytuacja wygląda w związku z huraganem Harvey, który nawiedził bogate w infrastrukturę petrochemiczną południowe stany USA. Jeszcze 24 sierpnia galon benzyny bezołowiowej kosztował na Nowojorskiej Giełdzie Towarowej (NYMEX) 1,65 dolara. Po tygodniu kurs doszedł do granicy 2 dol. Oznacza to ponad 20 proc. wzrostu i najwyższe poziomy od grudnia 2014 r. Południowo-wschodnie wybrzeże Teksasu niedaleko Houston oraz granicy z Luizjaną usłane jest rafineriami. Według danych Amerykańskiej Agencji Energetycznej (EIA) ok. 44 proc. (z 17,3 mln) możliwości przerobowych ropy naftowej jest usytuowanych na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej. Z kolei raporty agencji Bloomberg pokazują, że wyłączenia amerykańskich rafinerii związane z huraganem Harvey przekraczają 4,4 miliona baryłek dziennie. To nie tylko ok. 25 proc. amerykańskich mocy przerobowych ropy naftowej, ale także znaczna część światowego popytu na produkty ropy naftowej wynoszącej niespełna 100 mln baryłek dziennie. Trudności w pozyskaniu odpowiedniej ilości paliw oraz problemy z ich transportem poprzez rurociągi powodują więc bardzo silny wzrost cen benzyn. Po kilku tygodniach możliwości przerobowe ropy naftowej w USA powinny powrócić do wcześniejszych wartości, co także prawdopodobnie spowoduje powrót globalnych cen paliw do poziomów sprzed huraganu Harvey.
Na świecie może zabraknąć żywności o wiele wcześniej, niż się powszechnie sądzi. Do 2027 roku deficyt kalorii na świecie wyniesie 214 bln – twierdzi Sara Menker, założycielka i dyrektor generalny firmy Gro Intelligence, która zajmuje się przetwarzaniem danych z branży rolniczej. Innymi słowy – już za 10 lat nie będziemy mieli wystarczająco żywności, by wykarmić planetę – pisze Quartz. Do 2050 roku światowa populacja ma liczyć według prognoz 9,1 mld osób, a Organizacja Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia (FAO) przewiduje, że w tym czasie świat będzie musiał produkować o 70 proc. więcej żywności niż obecnie, by wyżywić ludzkość. Data ta jest zazwyczaj przywoływana przez organizacje takie jak FAO i Oxfam jako moment, w którym na świecie zabraknie żywności. Sytuacja pogarsza się bardzo szybko. Do 2023 roku zmieni się do tego stopnia, że nawet jeśli cała nadwyżka produkowanej żywności w Europie oraz Ameryce Płn. i Płd. będzie eksportowana do Chin, Indii i Afryki, to okaże się, że ciągle jest to za mało. Trzy lata później niedobór kalorii wyniesie do 214 bln. Przekłada się to na 379 mld hamburgerów Big Mac, czyli więcej, niż wyprodukował McDonald’s od początku swojego istnienia.
Zamożni inwestują mniej w mieszkania, a więcej w akcje, które generują większe zyski. Jasne, że są świetnymi przedsiębiorcami i mieli właściwe pomysły we właściwym czasie. Ale co najważniejsze, gdy ich firmy odniosły sukces, zostali właścicielami dużej części kapitału – pisze ekonomista Noah Smith. Największe fortuny, które znamy, czyli najbogatsi ludzie świata – zostali nimi przez własność kapitału. Duże wypłaty dla akcjonariuszy są również odpowiedzialne za znaczny wzrost nierówności na rynku. W 1980 r. 5 procent najbogatszych Amerykanów posiadało połowę bogactwa kraju. W 2012 r. było to prawie dwie trzecie. Zamożni ludzie mają zazwyczaj większość udziałów w gospodarce. Oznacza to, że gdy biznes się rozwija, bogaci mogą czerpać z tego nieproporcjonalne korzyści. Klasa średnia duży udział swojego majątku inwestuje w nieruchomości mieszkalne. Domy mają tendencję do generowania niższych zysków niż akcje. Koniec bańki mieszkaniowej pogłębił nierówności majątkowe, bo akcje odbiły się silniej niż nieruchomości. Jednym ze sposobów zmniejszenia nierówności jest zachęcanie klasy średniej do inwestowania swoich pieniędzy na giełdzie, a mniej w nieruchomości.
Uznanie, że imigranci to nie żadni „nachodźcy”, którzy chcą nam „zabrać socjal”, tylko zwykli ludzie, tak jak my dążący do poprawy swojego bytu, to absolutne minimum, od którego musimy zacząć myślenie o racjonalnym rozwiązaniu problemu. W rzeczywistości jest to jedynie ukryty w statystykach rasizm kulturowy. Być może nieco bardziej cywilizowany niż zwyczajny rasizm oparty o różnice biologiczne, ale wciąż jednak rasizm. Chyba najbardziej niesprawiedliwie traktowanym pod tym względem narodem są Meksykanie. Wielu Amerykanów uważa ich za niechętnych do pracy i najlepiej sprawdzających się w gangsterskich porachunkach i handlu narkotykami. Tymczasem według danych OECD Meksykanie są najbardziej zapracowanym narodem świata. Statystyczny obywatel pracuje nawet 200 godzin rocznie więcej niż Koreańczyk i 500 godzin rocznie więcej niż Amerykanin.
Amerykański biznes widziany z perspektywy kultury europejskiej zwykle prezentuje się jako chciwy, bezwzględny i aspołeczny. Wielkie pieniądze w USA potrafią jednak utrzymać moralny kompas społeczeństwa. Ameryka przeżyła zaćmienie słońca, ale ci, którzy liczyli, że zjawisko przyniesie im szybkie zyski, przeliczyli się kompletnie – skok zużycia energii, na który liczyły sieci i traderzy, nie nastąpił. Zaćmienie grozi natomiast rządowi USA — w sierpniu, jak niemal co roku, wydatki przekroczyły ustalony rok wcześniej limit. Zadaniem Kongresu jest podniesienie limitu, aby rząd mógł funkcjonować, w przeciwnym razie brak funduszy spowoduje zawieszenie jego pracy. Problem tym razem jest taki, że Kongres wciąż nie przyznał rządowi Trumpa pieniędzy na budowę muru na granicy z Meksykiem. Prezydent straszy, że jeśli nie będzie funduszy, zawetuje podniesienie limitu, de facto zamykając rząd. Amerykański biznes tymczasem zaczyna patrzeć „poza” Trumpa. Prezydent rozwiązał ostatnio obie rady biznesu, kiedy szefowie firm zaczęli rezygnować w proteście przeciwko komentarzom Trumpa broniącym neonazistów i białych suprematystów w wypadach w Charlottesville w Virginii. Jak napisał komentator New York Timesa, wobec braku moralnego kompasu wśród polityków Waszyngtonu przewodnictwo przejął biznes. Szef JP Morgan Chase przypomniał, że rolą przywódców – czy to w biznesie, czy w polityce – jest unifikowanie, a nie dzielenie społeczeństw.
Koniunktura w sektorze wytwórczym strefy euro kręci się na najwyższych obrotach od przeszło 6 lat. Sytuacja jest tak dobra, że nawet przemysł grecki zaczyna wykazywać oznaki życia – wynika z sierpniowych raportów PMI. 57,4 punktów – to finalny odczyt sierpniowego PMI dla sektora wytwórczego strefy euro. Wskaźnik ten wyrównał 74-miesięczne maksimum z czerwca, osiągając wartości niewidziane od czerwca 2011 roku. Był to rezultat zgodny z oczekiwaniami i zbieżny ze wstępnymi szacunkami. Przedsiębiorstwa mają problemy ze sprostaniem obecnemu popytowi: zaległości produkcyjne rosną w najszybszym tempie od 11 lat, a łańcuchy zaopatrzeniowe są rozciągnięte w stopniu nie widzianym od sześciu lat. Rosnąca produkcja sprawia, że europejskie fabryki dochodzą do kresu możliwości produkcyjnych. Rosną więc koszty jednostkowe i ceny producentów. To presja inflacyjna, która z pewnym opóźnieniem powinna doprowadzić do pojawienia się nacisków płacowych, napędzając inflację CPI. Imponująco prezentują się statystyki dla poszczególnych krajów. W Austrii (61,1 pkt.!), Holandii (59,7 pkt.) i we Włoszech (56,3 pkt.) „przemysłowe” PMI znalazły się na najwyższych poziomach od 78 miesięcy. We Francji odnotowano 76-miesięczne maksimum. Grecki PMI osiągnął najwyższą wartość od sierpnia 2008 roku (czyli od 108 miesięcy!), po raz trzeci z rzędu meldując się powyżej 50 punktów. Rozczarowała jedynie Hiszpania, gdzie PMI dla sektora wytwórczego obniżył się aż o dwa punkty (do 52,4 pkt.), osiągając 11-miesięczne minimum.
Chiński producent odzieży zamierza uruchomić fabrykę w Stanach Zjednoczonych, co wpisuje się w narrację prezydenta Trumpa mówiącego o reindustrializacji Ameryki. Tyle że w zakładzie mają pracować głównie roboty. Przez ostatnie 20-30 lat przemysł uciekał z krajów rozwiniętych, szukając niższych kosztów pracy w Azji, Ameryce Łacińskiej czy w Europie Środkowej. Globalizacja i deindustrializacja Zachodu wzbudziła frustrację amerykańskiej, francuskiej czy brytyjskiej „klasy robotniczej” – kurczyła się liczba dobrze płatnych miejsc pracy w przemyśle, co zabijało marzenia o pracującej fizycznie klasie średniej. Lecz coraz więcej znaków na niebie i ziemi wskazuje, że trend zaczyna się odwracać. Praca w Chinach tania już nie jest, a i koszty transportu i logistyki robią swoje (o jakości nie wspominając). Równocześnie realne płace robotników w Stanach Zjednoczonych od 40 lat stoją w miejscu, redukując komparatywną przewagę Azji czy Ameryki Łacińskiej. Dlatego coraz częściej mówi się o reindustrializacji Stanów Zjednoczonych. Ale chyba nie o takim powrocie przemysłu myśleli ekonomiści i politycy. Roboty pracujące w amerykańskiej fabryce Chińczyków dostarczy Softwear Automation – firma z Atlanty specjalizująca się w automatyce przemysłowej. Koszt: 20 milionów dolarów za 330 maszyn. Taka fabryka może pracować 24 godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu. Roboty nie strajkują, nie chodzą na L4 i nie domagają się podwyżek. Jeśli założenia zmaterializują się w rzeczywistości, to maszyny będą wytwarzać koszulkę co 26 sekund, drastycznie obniżając koszty produkcji w całej branży. Jeśli eksperyment z Arkansas się powiedzie, może nas czekać deflacyjna fala w kolejnym segmencie gospodarki.
Opracował: Sławek Sobczak