Ekonomia w nowych realiach wojennych
Rosyjska napaść na Ukrainę zmienia nie tylko stosunki międzynarodowe w Europie, ale też będzie miała ogromne znaczenie dla światowej gospodarki. Zachodnie sankcje efektywnie odcinające Rosję od Europy mogą mieć zupełnie nieoczekiwane konsekwencje dla reszty świata. Najistotniejsze są ograniczenia dotyczące sektora finansowego. Główne rosyjskie banki zostaną odłączone od systemu SWIFT (ale nie wszystkie, nie całkowicie i nie od razu), co znacząco utrudnia (ale nie uniemożliwia!) im przeprowadzanie zagranicznych operacji bankowych. Ponadto kraje Zachodu zabroniły bankom finansowania rosyjskiego rządu oraz zakazały handlu z Bankiem Rosji, zamrażając przy tym rosyjskie aktywa. To znacznie potężniejsza sankcja, faktycznie odcinająca Rosję od finansowania na rynkach europejskich i amerykańskich. W ten sposób osłabione zostały zdolności Rosji do obrony kursu swojej waluty i ochrony krajowej gospodarki. Giełda w Moskwie została zamknięta i nie wiadomo, czy zagraniczni inwestorzy będą mogli wycofać kapitał zaangażowany w akcjach notowanych tam spółek. Na skutek sankcji rosyjskie aktywa stały się w zasadzie nieinwestowalne i nie wiadomo, kiedy ten stan ulegnie zmianie.
Warto zaznaczyć, że sankcje nie uderzają w sektor surowcowy. Rosyjska ropa i gaz wciąż płyną na Zachód. Nie ma też mowy o zawieszeniu płatności za rosyjskie surowce – te decyzją władz USA mogą odbywać się bez zakłóceń. Ale ze współpracy z rosyjskimi firmami zaczęły masowo wycofywać się koncerny amerykańskie i europejskie, co na dłuższą metę boleśnie uderzy w gospodarkę kraju. Trudno dziś oszacować ekonomiczne koszty ostracyzmu, jakie obywateli Federacji Rosyjskiej dotykają na arenie sportowej, kulturalnej czy nawet prywatnej. Dodajmy też, że rosyjska gospodarka była względnie dobrze przygotowana do zachodnich sankcji. W 2020 roku Rosja była 11. co do wielkości gospodarką świata pod względem nominalnego produktu krajowego brutto wyrażonego w rynkowym kursie dolara (niemal 1,5 bln dolarów), co plasowało ją pomiędzy Koreą Południową a Brazylią. Jednakże najważniejsza część rosyjskiej gospodarki – czyli wydobycie i eksport surowców przemysłowych i płodów rolnych – póki co nie został obłożony sankcjami. To o tyle ważne, że jest ona kluczowym dostawcą ropy naftowej i gazu ziemnego do Europy. Kraje UE z Rosji pokrywają 40 proc. zapotrzebowania na gaz. Jest także dużym dostawcą zbóż trafiających na Bliski Wschód. Z Rosji pochodzi ok. 40 proc. światowych dostaw palladu, istotna część zaopatrzenia w węgiel, nikiel, aluminium, stal i miedź.
Zatem z punktu widzenia światowego handlu dotychczasowe sankcje nie mają aż tak dużego znaczenia jak dla systemu finansowego. Rosja nadal może handlować zarówno z krajami europejskimi, jak i azjatyckimi. Pamiętajmy też, że i Chiny, i Indie nie przyłączyły się do zachodnich restrykcji. Nie można więc mówić o całkowitej izolacji Rosji zarówno na arenie międzynarodowej, jak i w światowej gospodarce. Póki tak pozostanie, globalne konsekwencje ekonomiczne wojny pozostaną istotne, ale umiarkowane. Trzeba jednak mieć świadomość, że to się może w każdej chwili zmienić. Ewentualne embargo Zachodu na rosyjską ropę (lub „zakręcenie kurka” przez Kreml) momentalnie przeistoczyłoby się w globalny kryzys naftowy.
Pozasurowcowe znaczenie Rosji dla światowej gospodarki nie jest aż tak istotne. Rosyjski import w 2020 roku (to ostatnie dostępne dane całoroczne) wyniósł 231,6 mld dolarów, co stawiało ten kraj na 21. miejscu na świecie (za Polską i tuż przed Turcją). Ponad 40 proc. wartości importu pochodzi z krajów Unii Europejskiej i to właśnie w Europę najmocniej uderzy spadek rosyjskiego popytu na importowane towary (który nastąpi na skutek recesji, sankcji i osłabienia rubla). Oznacza to, że wiele firm z UE nie dostarczy towarów do Rosji i nie zarobi na tym pieniędzy, co uderzy w europejskie gospodarki. Warto przy tym odnotować, że nadchodzące załamanie tamtejszego importu praktycznie w ogóle nie dotknie podmiotów z USA – amerykańskie firmy odpowiadają za niespełna 3,9 proc. dostaw do Rosji.
Nie oznacza to jednak, że wszystko rozejdzie się po kościach. Już obecny poziom cen surowców energetycznych gwarantuje nam wyhamowanie wzrostu gospodarczego na świecie, a w szczególności w Europie. Drogie paliwa działają niczym dodatkowy podatek nałożony na konsumentów oraz zwiększają koszty prowadzenia prawie każdego biznesu. Na poziomie makroekonomicznym najbardziej wrażliwe będą kraje, które są importerami energii, co dotyczy nie tylko większości Europy, ale też m.in. Japonii, Indii czy Turcji.
Po drugie, skok cen paliw nie mógł pojawić się w gorszym momencie. Od wielu miesięcy świat boryka się z inflacją niewidzianą od dekad – dotyczy to zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, Europy i wielu krajów rozwijających się. W rezultacie główne banki centralne staną teraz przez bardzo trudnym dylematem: czy podnosić stopy procentowe, aby okiełznać rosnące oczekiwania inflacyjne, czy też utrzymać je na niemal zerowych poziomach, aby nie ryzykować recesji w gospodarkach, które jeszcze nie do końca wyszły z covidowego szoku. Każda z tych decyzji może przynieść fatalne skutki.
Jeśli Rezerwa Federalna i (co bardzo wątpliwe) Europejski Bank Centralny zaczną normalizować politykę monetarną, to ryzykują ostre hamowanie aktywności gospodarczej w 2023 roku. Prawdopodobnie nawet recesję. Równocześnie utrzymywanie zerowych stóp procentowych przy inflacji sięgającej 5-10 proc. jest igraniem z ogniem. Jeśli konsumenci, producenci i inwestorzy uwierzą, że władze monetarne utraciły kontrolę nad tempem spadku wartości pieniądza (a proces tej erozji zaufania już się rozpoczął), to grozi nam inflacyjny kryzys zakończony jeszcze głębszym załamaniem gospodarczym. W rezultacie możemy otrzymać swego rodzaju powtórkę stagflacji z lat 70. XX wieku: czyli okres uporczywie wysokiej inflacji połączony z niskim wzrostem gospodarczym przeplatanym częstymi recesjami. Ten nieprzyjemny scenariusz w ostatnich dniach stał się niestety bardziej prawdopodobny (bo kryzys naftowy już w zasadzie mamy).
Teraz wiele będzie zależało od rozwoju sytuacji na froncie. Jeśli wojskom rosyjskim jednak uda się przełamać ukraińską obronę i wojna zakończy się w ciągu kilku dni, to Zachód zapewne poprzestanie na dotychczasowych sankcjach i przestanie nakładać nowe. Jeśli jednak konflikt się przedłuży, to Rosji ciężko będzie się z niego wycofać z twarzą i nowe sankcje mogą uderzyć także w eksport rosyjskich surowców, a to utrwali scenariusz wysokiej inflacji i wolniejszego wzrostu gospodarczego na świecie.
Przy czym straty nie będą rozłożone symetrycznie. Rosyjska gospodarka już wpadła w głęboką recesję i na wiele lat może pogrążyć się w izolacji, stając się krajem mocno zależnym od Chin. Sporo straci też Europa, która przez ostatnie trzy dekady usiłowała budować relacje gospodarcze z Rosją: zachodnie (i polskie też) firmy inwestowały w Rosji, skąd na Zachód płynęły ropa, gaz i inne surowce. Była to wymiana obopólnie korzystna z ekonomicznego punktu widzenia, aczkolwiek zyski ze sprzedaży ropy i gazu trafiające do rosyjskiego budżetu finansowały rozbudowę potencjału militarnego. Zatem na zachodnich sankcjach oprócz Rosjan ucierpią też Europejczycy i europejskie banki, które mają na Wschodzie ponad 120 mld dolarów należności. W tej chwili są to pieniądze trudne do odzyskania.
24 lutego obudziliśmy się w zupełnie innym świecie. To koniec mówienia o „końcu historii”, „miękkiej sile” i globalnej współpracy. Putin i spółka pokazali nam, że stare zasady wciąż działają: siła militarna rozstrzyga spory międzypaństwowe, silna armia jest niezbędna, a każdy brutalnie walczy tylko o własne interesy. To także lekcja dla wszystkich inwestorów. Po pierwsze, na rynku możliwe jest wszystko. Nawet akcje wielkich i – wydawało się – stabilnych kompanii (np. Gazprom, Sberbank) w ciągu kilkudziesięciu godzin mogą się stać bezwartościowe, waluta szybko może zamienić się w bezwartościowy papier, a surowce mogą się podwoić w cenie w ciągu dni i tygodni. Po drugie, warto być na to przygotowanym: dywersyfikować portfel w ujęciu geograficznym i sektorowym. Warto trzymać silne „wojska gotówkowe” w ciągłej gotowości bojowej – bo inwestycyjne okazje mogą się pojawić nagle i niespodziewanie. I równie szybko zniknąć. Po trzecie, akcje mają konsekwencje, a ich konsekwencje też mają konsekwencje. Na razie widzimy tylko pierwszą ich falę. Trudno przewidzieć, jakie będą następne. Zachód, wykluczając kraj G20 z międzynarodowej wspólnoty, może i okazał „jedność”, lecz zarazem podważył fundamenty globalnego porządku finansowego i roli dolara jako głównej waluty rezerwowej świata. Teraz w Szanghaju, Bombaju, Sao Paulo i wielu lokalnych centrach finansowych zapewne zastanawiają się, na ile bezpieczne jest trzymanie rezerw w dolarach, do których dostępu każdy kraj i w każdej chwili może zostać odcięty.
Złoty zemdlał, „twarde” waluty idą w górę
Kolejny już dzień rozpoczęliśmy od zdecydowanego osłabienia polskiej waluty. Kurs euro zadomowił się powyżej 4,80 zł. Notowania franka szwajcarskiego ustanowiły nowy rekord. Dolar był najdroższy od 21 lat. Rano na rynku prawdopodobnie interweniował NBP. Przyczyny takiego stanu rzeczy pozostają niezmienne. W wyniku rosyjskiej napaści na Ukrainę Polska stała się krajem przyfrontowym, z rosnącą premią za ryzyko trzymania polskich aktywów. Złoty słabnie na fali awersji do całego regionu – dziś rano niemal rekordowo słaby był także węgierski forint. Zachodni kapitał obawia się, że Europa Środkowa mocno ucierpi na ewentualnym embargu nałożonym na dostawy surowców z Rosji. Z drugiej strony na rynku widać rękę Narodowego Banku Polskiego, który przeprowadza ograniczone interwencje walutowe powstrzymujące deprecjację złotego. Mamy oficjalne potwierdzenie, że zakupy złotego za waluty obce były dokonane we wtorek i w środę. Tamte interwencje odbyły się w godzinach popołudniowych
Po porannym umocnieniu złotego nie pozostał nawet ślad. Przed południem euro było wyceniane na ponad 4,84 zł. Dolar kosztował przeszło 4,40 zł. Frank szwajcarski notowany był po niemal 4,80 zł. Samo euro traci dziś zarówno względem dolar amerykańskiego, jak i franka szwajcarskiego. To znak, że kapitał ucieka do tzw. bezpiecznych przystani. W rezultacie notowania dolara na polskim rynku osiągnęły dziś najwyższy poziom od lipca 2001 roku – o poranku było to nawet 4,4189 zł. Później kurs USD/PLN obniżył się do 4,3637 zł, a więc wciąż utrzymywał się powyżej „covidowego” szczytu z marca ’20. Fatalnie wygląda sytuacja złotego na parze z frankiem szwajcarskim. W piątek rano kurs CHF/PLN osiągnął rekordowo wysoki poziom 4,8046 zł. Następnie – prawdopodobnie na skutek interwencji NBP – kurs franka obniżył się do 4,7485 zł. Podobny rollercoaster obserwowaliśmy na parze z funtem brytyjskim, który najpierw podrożał od niemal 5,88 zł, by później osiągnąć cenę 5,8028 zł. Czyli wciąż o 0,8 grosza wyższą niż dzień wcześniej.