Rosja broni rubla

Jak to możliwe, że rubel się umacnia, skoro Zachód nałożył na Rosję sankcje za inwazję na Ukrainę? To proste: trudno, żeby było inaczej, skoro władze ograniczyły opcję transferu kapitału za granicę, nakazały eksporterom sprzedaż dewiz, a mieszkańcom uniemożliwiły wymianę rubli na twardą walutę. W ostatnich dniach w mediach regularnie pojawiają się informacje o aprecjacji rubla. Obecnie rosyjska waluta jest oficjalnie raptem o ok. 10 proc. słabsza względem dolara niż w przededniu ataku na Ukrainę, choć jeszcze niespełna 3 tygodnie temu deprecjacja przekraczała niekiedy nawet 40 proc. Niektórzy wskazują kurs rubla jako dowód nieskuteczności zachodnich sankcji.

W rzeczywistości rubel faktycznie przestał być walutą swobodnie wymienialną i jego kurs jest zmanipulowany, niespecjalnie warto się nim więc przejmować. Moskwa podjęła szereg działań, które skutkują pozornym umocnieniem rubla w Rosji, z kolei za granicą handel rosyjską walutą jest mocno ograniczony z powodu oficjalnych sankcji i własnych decyzji podmiotów porzucających interesy w kraju Putina. Rosyjskie władze nie tylko uniemożliwiają mieszkańcom kraju wymianę rubli na dewizy, ale nawet odcinają ich od wypłaty części prywatnych środków (powyżej 10 tys. USD) zgromadzonych na kontach walutowych czy zakazują transferu pieniędzy za granicę. Zagraniczni inwestorzy nie mają możliwości sprzedaży rosyjskich papierów wartościowych i wyprowadzenia kapitału z kraju, co również sztucznie zaniża popyt na twardą walutę. Z drugiej strony eksporterzy są zobligowani do sprzedaży 80 proc. pozyskanych dewiz, co z kolei sztucznie wspiera popyt na rubla.

Umocnieniu rosyjskiej waluty faktycznie sprzyja zakres zachodnich sankcji formalnych i nieformalnych, w ramach których Rosjanie nadal mają prawo sprzedawać ropę i gaz na Zachód, a równocześnie mają ograniczoną możliwość importu przeróżnych towarów i usług zagranicznych. Tyle że i z tej perspektywy aprecjacja rubla niewiele zmienia, ponieważ mało kto może i chce Rosjanom sprzedać twardą walutę za ruble – mniejszy niż przed wojną import jest po prostu opłacany z napływu dewiz z eksportu. Na zaniżonym kursie USD/RUB tracą po prostu rosyjscy eksporterzy, ale niekoniecznie korzysta rosyjskie społeczeństwo, ponieważ kraj zapewne i tak notuje obecnie wyraźną nadwyżkę w obrotach z zagranicą (m.in. handlu zagranicznym), co wcale nie jest dla niego pozytywne.

W pierwszych tygodniach inwazji Rosji na Ukrainę mogliśmy zaobserwować wyraźny rozjazd kursów USD/RUB na rynku krajowym i zagranicznym. Działania podejmowane przez Moskwę widocznie ograniczyły wahania (czyt. wzrosty) oficjalnego kursu w samej Rosji, lecz zarówno na “czarnym rynku”, jak i za granicą były one wyraźnie wyższe. Na rosyjskiej giełdzie za dolara płacono maksymalnie nieco ponad 120 rubli, podczas gdy na rynku offshore cena przekraczała 150 rubli. Z anegdotycznych doniesień wynika, że u miejscowych cinkciarzy było jeszcze drożej. Z kolei obecnie w wielu krajach sprzedaż czy kupno rubli jest mocno ograniczone. Elektroniczne kwotowanie wstrzymało wiele dużych instytucji finansowych, a transakcje są monitorowane przez działy prawne i compliance w obawie przed naruszeniem sankcji – donosi “Wall Street Journal”. Globalny rynek rubla pozostaje płytki. Mało kto chce sobie brudzić ręce “krwawą walutą”, szczególnie gdy jej realne zastosowanie jest marginalne. Po co kupować ruble, skoro nawet jeśli uda się za nie kupić jakieś aktywa, to nie będzie ich można sprzedać, ponieważ rosyjskie władze wprowadził tzw. kontrolę kapitału? Płytki jest również rynek detaliczny. W Polsce wiele kantorów zaprzestało handlu rosyjską walutą (także Revolut), a nawet jeśli go prowadzą, to pozostaje ona wyceniana wyraźnie niżej niż na rynku forex, a kurs zakupu jest niewielki w porównaniu do kursu sprzedaży. W czołowym kantorze we Wrocławiu za 100 rubli można dostać 3 złote, a za taką samą ilość waluty trzeba zapłacić 4 złote. Tymczasem z oficjalnych kursów z rynku forex wynika, że 100 rubli jest “warte” 4,75 zł.

Kryptowaluty prężą muskuły

Bitcoin wyszedł z wąskiego przedziału notowań, w którym tkwił od początku tego roku. W poniedziałek kosztował on nawet ok. 48 200 dolarów. Ponadto, wielu inwestorów spekuluje, że jego cena niedługo przekroczy granicę 50 000 dolarów. Co warto zaznaczyć, ceny altcoinów również poszły w górę. Za analizowane wzrosty odpowiadają głównie Rosjanie masowo kupujący kryptowaluty oraz Sekretarz Skarbu USA, Janet Yellen, która ostatnio wypowiedziała się w przychylny sposób o tych aktywach. Bitcoin od początku tego roku znajdował się w relatywnie wąskim przedziale notowań. Jego cena w 2022 roku ani nie spadła poniżej 35 000 dolarów, ani nie wzrosła powyżej 45 000 dolarów, aż do minionego poniedziałku. Jak widać na zamieszczonym poniżej wykresie, kryptowaluta ta kosztowała wtedy nawet ok. 48 200 dolarów. Do tego, jak donosi  Al Jazeera, według wielu inwestorów cena Bitcoina może niedługo przekroczyć granicę 50 000 dolarów!

Co więcej, ceny altcoinów poszły w górę. Choćby, z danych zaprezentowanych na zamieszczonym poniżej wykresie wynika, że druga pod względem kapitalizacji kryptowaluta Ethereum kosztowała w poniedziałek ponad 3400 dolarów. Do tego mniej popularne kryptowaluty takie jak Solana, Avalanche czy nawet Dogecoin również podrożały. Za wzrost te odpowiadają między innymi słowa Sekretarz Skarbu USA, Janet Yellen. Otóż obawy o to, że w Stanach Zjednoczonych władze zakażą handlu kryptowalutami, ustąpiły po tym, jak wypowiedziała się ona w przychylny sposób o tych aktywach. Do tego najprawdopodobniej Rosjanie również przyczynili się do obecnie obserwowanych wzrostów. Otóż jak informują analitycy PIE, mieszkańcy tego państwa masowo kupują kryptowaluty, a następnie korzystają z technik polegających na ich „miksowaniu” pomiędzy różnymi portfelami. Dzięki temu są oni w stanie między innymi anonimowo przenosić swój majątek za granicę i kupować za ruble dolary. W ten sposób powodują oni, że popyt na te aktywa rośnie.

Według szacunków administracji, Stany Zjednoczone mogą uzyskać około 11 miliardów dolarów przychodu w ciągu 10 lat – i prawie 5 miliardów dolarów tylko w przyszłym roku – dzięki „modernizacji zasad”, aby zastosować pewne praktyki rachunkowości finansowej i raportowania na rynku kryptowalut. Administracja Bidena przewiduje 6,6 miliarda dolarów przychodów między rokiem podatkowym 2023, a 2032 z zastosowania zasad wyceny według wartości rynkowej do „aktywnie obracanych” kryptowalut. „Mark to market” to sposób wyceny wartości aktywów uwzględniający aktualne warunki rynkowe; stoi to w sprzeczności z zastosowaniem ceny nabycia składnika aktywów, która może być wyższa lub niższa od jego godziwej wartości rynkowej. Krótko mówiąc, jest to sposób na opodatkowanie niezrealizowanych zysków. Po drugie, wujek Sam stara się zwiększyć przychody, wymagając od mieszkańców USA zgłaszania wszelkich aktywów na rachunkach zagranicznych powyżej 50 000 dolarów. Wreszcie, administracja chce, aby amerykańskie banki i instytucje finansowe dzieliły się z Internal Revenue Service informacjami o wartości aktywów u nierezydentów i zagranicznych właścicieli niektórych podmiotów gospodarczych. Według Ministerstwa Skarbu ma to również wpływ na obywateli i mieszkańców, którzy „próbują uniknąć sprawozdawczości podatkowej w USA”.

Polska goni Europę

PKB Polski jest z roku na rok coraz wyższy. Dzięki konsekwentnemu wzrostowi gospodarczemu jesteśmy coraz bliżej poziomu zachodu. W ciągu najbliższych lat osiągniemy 80 proc. średniej UE. W 1990 roku należeliśmy do najbiedniejszych krajów kontynentu. Byliśmy wtedy biedniejsi nawet od Bułgarii, a porównywalni do Rumunii. Niektóre źródła podają nawet, że byliśmy biedniejsi od Bułgarii, Rumunii czy nawet Turcji. To właśnie sytuacja, jaką zastaliśmy po rządach komunistów jest głównym powodem obecnego, niskiego na tle Unii Europejskiej, poziomu gospodarczego UE. Na szczęście szybka i z perspektywy czasu bardzo skuteczne, transformacja ustrojowa pozwoliła nam wejść na ścieżkę wysokiego wzrostu gospodarczego. W 2004 roku nasza pozycja w UE była naprawdę kiepska. Wysoka inflacja uderzała w Polaków, a bezrobocie wynosiło aż 20 proc. Było najwyższe w całej UE. Nawet na świecie było w 2004 roku jedynie kilka państw, gdzie stopa bezrobocia była wyższa. Już wtedy należeliśmy do liderów wzrostu gospodarczego w regionie. Obecność w UE tylko dała nam paliwo do kontynuowania dynamicznego wzrostu gospodarczego. Gdy przyszedł kryzys finansowy, a rok później kryzys zadłużenia w strefie euro, Polska jawiła się na mapie Europy jako zielona wyspa. Gdy niektóre kraje cofały się w rozwoju gospodarczym o wiele lat, Polska notowała wzrost PKB. Warto w tym miejscu dodać, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności okazało się Euro 2012, z którym wiązało się mnóstwo inwestycji w infrastrukturę. Nasza gospodarka była stawiana jako wzór, a Polskę zaczęto nazywać tygrysem Europy.

Choć kryzysy wiązały się przeważnie z ludzkim cierpieniem i wzrostem biedy, to Polska należy do krajów, które ostatnio bardzo zyskiwały na kolejnych kryzysach. Przykładem może być kryzys zadłużenia strefy Euro, który doprowadził do wzrostu znacznie Polski kosztem marginalizacji państw Europy Południowej. Kolejnym kryzysem, który nie zatrzymał naszej gospodarki był Euromajdan i wojna w Donbasie. Był to czas gdy w Kijowie powstawało duże centrum IT, które było bardzo konkurencyjne do warszawskiego. Wojna ograniczyła jednak rozwój IT na Ukrainie, a wiele firm i fachowców przeniosło się do Polski. Następnie przybył kryzys imigracyjny, który ponownie uderzył w południową Europę. Znów wiązało się to ze wzrostem konkurencyjności Polski na tle reszty Europy. Bardzo łagodnie udało się przejść przez czas pandemii, a Polska będzie liderem wzrostu w latach 2020-2023. To wszystko sprawiło, że nasz PKB stanowi już 77 proc. średniej unijnej. Jest to olbrzymi sukces, ale należy pamiętać, że jeszcze wiele drogi przed nami. Gdy wstępowaliśmy do UE mieliśmy jeden z najwyższych poziomów bezrobocia na świecie. Dziś jedynie kilka państw ma mniejszy poziom. Pokazuje to jak długą drogę przebyliśmy przez ostatnie 18 lat.