Szwajcarskie „Lehman Brothers” ?

Credit Suisse chyli się ku upadkowi. Obecnie jedną akcję tego znanego, szwajcarskiego banku można kupić za mniej niż 4 dolary, podczas gdy w lutym zeszłego roku trzeba było za nią zapłacić nawet ponad 14 dolarów. Sytuacja stała się tak zła, iż instytucja finansowa ogłosiła rozpoczęcie prac nad planem restrukturyzacji.  Credit Suisse, ma poważne problemy a swapy kredytowe, zwane także CDS (ang. credit default swaps) znów są uważnie obserwowane na tle szerszych obaw o potencjalną recesję. Media natomiast piszą o “nowym Lehman Brothers”.  Owszem, inwestorzy mogą odczuwać lekkie deja vu, podobnie jak widzowie “The Big Short”, jednak eksperci zapierają się, że obecna sytuacja to nie jest rok 2008: nawet jeśli będzie to trudny sezon wyników dla amerykańskich banków. Jednak podobne głosy pamiętać można sprzed 14 lat. Credit Suisse Group AG jest szwajcarskiej bankiem, który pod względem wielkości ustępuje miejsca jedynie UBS AG. Jednakże zdaje się, że ambicje miał on znacznie większe od swojego krajowego rywala. Credit Suisse starał się stworzyć finansowy konglomerat zajmujący się między innymi zarządzaniem majątkami klientów, bankowością prywatną, świadczeniem usług w zakresie bankowości inwestycyjnej, który stałby się godną konkurencją dla banków inwestycyjnych z Wall Street. Jednakże obecnie jego zarząd musi porzucić to marzenie i zająć się ratowaniem banku, który znalazł się w naprawdę kiepskiej sytuacji ze względu na szereg złych decyzji inwestycyjnych, ale po kolei.

Credit Suisse zmaga się z następstwami dwóch dużych kryzysów: upadku amerykańskiego funduszu hedgingowego Archegos i brytyjskiej firmy finansowej Greensill, które łącznie kosztowały go miliardy dolarów i doprowadziły do dużych zmian w zarządzie: między innymi zmiany CEO. Problemy nie są nowe: prawie rok temu Credit Suisse zobowiązał się do restrukturyzacji w następstwie tych ciosów, które nastąpiły kilka miesięcy przed ugodą na prawie pół miliarda dolarów wynikającą ze starszego skandalu związanego z pożyczkami udzielonymi w Mozambiku. Nowością jest pogłębiający się niepokój o kondycję banku, zwłaszcza, że pogarszająca się koniunktura i widmo recesji mogą wpłynąć na cenę spółek, które bank planuje sprzedać. Nowy CEO, Ulrich Koerner, powiedział w notatce, że firma ma wystarczającą ilość gotówki w ręku przed zbliżającą się aktualizacją planu restrukturyzacji, która ma nastąpić wraz z wynikami za trzeci kwartał tego miesiąca. Szef banku podkreślił, że Credit Suisses ma silną bazę kapitałową i płynność. – Bank jest na dobrej drodze do kompleksowego przeglądu strategicznego, w tym potencjalnych dezinwestycji i sprzedaży aktywów (…). Celem jest stworzenie bardziej skoncentrowanej, sprawnej grupy o znacznie niższych kosztach bezwzględnych, zdolnej do zapewnienia zrównoważonego zwrotu dla wszystkich interesariuszy i najwyższej klasy usług dla klientów. – czytamy w komunikacie banku z zeszłego tygodnia. Z zapowiedzi przedstawicieli przedsiębiorstwa wynika, że zapewne tysiące ludzi straci pracę, działalność inwestycyjna banku zostanie ograniczona, przy czym niewykluczone, iż bank całkowicie zaprzestanie działalności w Stanach Zjednoczonych. Czy takie zmiany są w stanie uratować Credit Suisse przed upadkiem? Trudno ocenić, ale jedno jest pewne. Jeżeli okażą się one nietrafione, prawdopodobieństwo wybuchu globalnego kryzysu finansowego znacznie wzrośnie.

 

Amerykańska waluta cenna jako państwowe rezerwy

Udział dolara w globalnych rezerwach walutowych od lat stopniowo spada, ale w drugim kwartale bieżącego roku wzrósł najmocniej od ponad dwóch lat mimo zamrożenia przez Amerykanów rosyjskich aktywów. Po zamrożeniu przez Amerykanów rezerw walutowych Banku Rosji po inwazji armii Putina na Ukrainę podniosły się głosy, że jest to prosta droga do utracenia przez dolara miana głównej waluty rezerwowej świata. Na razie nie widać, by miało to miejsce. W II kwartale udział “zielonego” w globalnych rezerwach wzrósł do 59,53 proc. – wynika z danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego. To o niemal 0,7 punktu procentowego więcej niż na koniec marca – większy przyrost dolar zanotował w ostatnich 7 latach tylko raz: w pierwszym kwartale 2020 r. Z drugiej strony warto zauważyć, że udział dolara w globalnych rezerwach powoli maleje w ostatnich latach. Na początku wieku przekraczał 70 proc., w 2020 r. spadł poniżej 60 proc.

W pierwszej dekadzie najwięcej kosztem dolara zyskiwało euro, którego udział wzrósł z niespełna 18 proc. do 28 proc. w połowie 2009 r., ale w kolejnych latach z powrotem spadł poniżej poziomu 20 proc. Od szczytu popularności euro sprzed 13 laty obserwujemy dywersyfikację rezerw – łączny udział dolara i euro spadł z ponad 90 do niespełna 80 proc., a zyskały inne waluty. Na koniec pierwszego półrocza trzecią walutą rezerwową świata był japoński jen, a tuż za nim plasował się brytyjski funt. Waluty dzielił poziom 5 proc. Kolejne miejsca zajmowały chińskie renminbi oraz dolary kanadyjski i australijski. Ponad 3 proc. stanowią inne waluty. W tej układance warto zwrócić uwagę na jeszcze dwie ciekawe kwestie. O ile udział dolara w globalnych rezerwach stopniowo spada od lat, to faktycznie państwa gromadzą coraz więcej dolarów jako rezerwy. Na początku wieku było to raptem bilion dolarów, a na koniec ubiegłego roku już przeszło 7 bilionów. W pierwszej połowie tego roku dolarowe rezerwy faktycznie zmniejszyły się o ponad 400 mld dol. (a wszystkie rezerwy o niemal 900 mld dol.). Za część spadku odpowiada spadek cen aktywów dolarowych, ale banki centralne zapewne pozbywały się też obligacji skarbowych, by pozyskać dolary w obliczu osłabienia krajowych walut i wzrostu stóp procentowych w USA.

Ponadto od lat obserwowaliśmy wzrost wartości rezerw walutowych. Wartość rezerw alokowanych, czyli tych, których strukturę walutową znamy i które są punktem odniesienia dla powyższych kalkulacji, przekracza 11 bilionów dolarów. Do tego dochodzą rezerwy niealokowane wyliczane przez MFW na ponad 860 mld dol. Łącznie daje to przeszło 12 bln dol. wobec niespełna 2 bln dol. na początku wieku. A liczby te nie obejmują państwowych funduszy inwestycyjnych, które władze niektórych krajów zasilają właśnie aktywami, które mogłyby pozostać w bilansach banków centralnych. W minionych dwóch dekadach globalne rezerwy rozrosły się z niespełna 6 proc. światowego PKB do przeszło 13 proc. Czy tak duże rezerwy są faktycznie potrzebne? Część ulokowana w płynnych aktywach dolarowych zapewnia szybki dostęp do walut obcych, np. na wypadek braku dostępu do dewiz na rynku czy konieczności interwencji na rynku w celu powstrzymania osłabienia krajowej waluty. “Nadmiar” może pełnić rolę inwestycyjną, czyli przynosić zysk. To, wraz z chęcią dywersyfikacji, ale i presją polityczną na promowanie niektórych walut może skłaniać inwestorów do dorzucania do portfela aktywów denominowanych w innych walutach niż płynny “zielony”. Najważniejsze “sojusznicze” banki centralne świata nie muszą utrzymywać nadmiarowych rezerw w tej walucie, ponieważ w sytuacjach kryzysowych amerykańska Rezerwa Federalna udostępnia im linie swapowe, dzięki czemu mogą awaryjnie pozyskać dolary, gdy tych brakuje na rynku. Tak stało się choćby w marcu 2020 r. Fed udowodnił wówczas, że jest najważniejszym bankiem centralnym świata, a wizje upadku dolara i zastąpienia go inną walutą na razie pozostają w sferze mrzonek.